Show Menu
True Story Award 2021

Lepiej, jakbyś kogoś zabił

Jeden skręt liczy się jak worek marihuany. Połowa wszystkich więźniów na Białorusi to skazani za narkotyki.

Zadzwonił telefon: „Pani syn został aresztowany”.
To jakaś pomyłka, powiedziała Julia, bo co może powiedzieć matka w takiej sytuacji – że Emil ma siedemnaście lat i maturę za miesiąc? Że nigdy nie sprawiał kłopotów, w szkole brał udział we wszystkich olimpiadach, miał jechać na studia do Polski?
Chwyciła torebkę i wybiegła.
Emil stał na przystanku w kajdankach. Milicjanci wyciągnęli go z tramwaju, gdy jechał na spotkanie z dziewczyną. – Powiesz nam wszystko, to puścimy cię do domu – obiecali.
Mógłby im odpowiedzieć: „Najpierw powiadomcie moją mamę”. Przeszukanie niepełnoletniego powinno prowadzić się w obecności rodziców, tak stanowi międzynarodowe prawo. Ale który licealista wie takie rzeczy? I kto na Białorusi pyskuje milicjantowi?
Zanim przyjechała na miejsce, Emil powiedział im, gdzie trzyma marihuanę (w swoim pokoju, w puszce po herbacie). Znaleźli trzynaście gramów.
– Było tego trochę na dnie puszki – mówi Julia. – Nie miałam pojęcia, że palił. Gdyby mi nie powiedzieli, pomyślałabym, że to jakieś zioła do picia.
„Trochę” – w białoruskim prawie nie ma takich pojęć. Nie rozróżnia się narkotyków miękkich od twardych, ilości do własnego spożycia od zapasów hurtowych. Haszysz liczy się tak jak heroina; jeden skręt jak worek marihuany. Wiek też nie ma znaczenia, do więzienia może trafić nawet czternastolatek, ale tego Julia nie wie. Wierzy, że wyciągnie syna z aresztu jeszcze przed maturą.
– Chciał studiować ekonomię w Warszawie, w Akademii Leona Koźmińskiego. Przez dwa lata uczył się języka przy polskim kościele – opowiada. – Czytał biografie Steve’a Jobsa i Billa Gatesa, w kółko mi opowiadał o startupach i bitcoinach. Do szkoły nie chciał chodzić w swetrze, tylko w marynarce. Śmiałam się, że dyrektor mi rośnie.
Na zdjęciach w szkolnym albumie: ciemna czupryna, uśmiech, błysk w oku. „Jestem nieśmiertelny i nieuchwytny! Przyszły biznesmen i trader” – podpisał się.

20 lat więzienia
Borysów, przemysłowe miasto półtorej godziny drogi od Mińska; na głównym placu pomnik Lenina, na obrzeżach zakłady przeróbki drewna (dawniej Zwycięstwa Proletariatu, dziś Borysowdrew). W latach siedemdziesiątych XX wieku produkowano tu zapałki na rynek radziecki, dziś na eksport idą płyty pilśniowe i sklejka.
Tam, gdzie kończy się miasto, tulą się do siebie parterowe domki, liche przybudówki, dachy łatane blachą.
Galina Makarowa od progu przeprasza, że tak u nich biednie. – Mąż na emeryturze, ja mam rentę po operacji raka. Kapustę sama robię i sprzedaję na targu, żeby kilka rubli dorobić.
Na kuchence w sieni gotują się pielmieni na obiad. Za zasłoną stoi wiaderko, do którego można się załatwić, jeśli komuś straszny mróz i wychodek na podwórku. – Tu miała być łazienka, zdążyliśmy położyć płytki, ale dokończyć nie ma za co. Wszystko idzie na prawników. Dom wyprzedany do firanek, tylko w pokoju Maksima wszystko zostało tak, jak było.
Średnia pensja na Białorusi to około trzysta dolarów, jedno spotkanie z adwokatem kosztuje sto pięćdziesiąt. Galina podliczyła, że na ratowanie syna wydali do tej pory czternaście tysięcy dolarów.
– Dobry był z niego chłopak, pracowity. Chciał zostać wojskowym, jak ojciec, a że go nie wzięli przez płaskostopie, to poszedł na politechnikę w Połocku. Żeby nam pomagać, przeniósł się na zaoczne – opowiada matka.
Pracował w Borysowdrewie, przy programowaniu maszyn. Wcześniej skończył technikum.
Z ojcem Maksima Galina rozstała się, jak chłopiec był mały. Wyszła drugi raz za mąż, też za oficera. Wiktor Władimirowicz obiera w kuchni kartofle, mówi niewiele.
– Odkąd aresztowali syna, mąż zapadł się w sobie – tłumaczy Galina. – On Maksima wychowywał, jak swoje dziecko, a teraz nawet nie może go odwiedzić. Wszystko przez to, żeśmy nie dopatrzyli formalności. Siatki z jedzeniem dla syna sama dźwigałam do więzienia, bo mężowi kazali czekać przed bramą. On służył w Wietnamie, w Afganistanie, w Czarnobylu, śmierć widział, a nigdy tak nie płakał, jak wtedy.
Oglądamy zdjęcia: czteroletni chłopiec w sweterku z małpką; z kotkiem Barsikiem; z robotem-zabawką, który Galina przywiozła z Polski.
– Piętnaście lat jeździłam do was na handel. U nas nawet wody gazowanej w sklepach nie było, a Maksim zapraszał kolegów i wszystkim się dzielił.
Kolegów miał trzech: Ilję, Andrieja i Maksima P. Znali się z podwórka. Na jednym zdjęciu Maksim i Ilja przytulają pluszową Myszkę Miki, na drugim stoją na trawniku przed blokiem, roześmiani, jakby dopiero co przerwali zabawę. Ostatniego Sylwestra też spędzili razem, zaprosili swoje dziewczyny; zdjęcie z tej imprezy wrzucili potem na popularny portal społecznościowy Vkontakte.
– Powiedziałam mu: „Idź i się pobaw, a ja posiedzę z ojcem” – opowiada Galina. – Bo
rodzony ojciec Maksima miał miesiąc wcześniej udar. Ze szpitala wrócił sparaliżowany. U nas państwo nie daje żadnej pomocy, dopóki nie jest przyznana grupa inwalidzka, więc Maksim sam zmieniał mu pampersy, karmił, podmywał. Do domu wpadał tylko na chwilę, zjeść obiad, i zaraz jechał do ojca. Jak było trzeba, dzwonił po Ilję, Andrieja, albo drugiego Maksima, żeby go zmienili.
Andriej studiował informatykę na Białoruskim Narodowym Uniwersytecie Technicznym, piąty rok. Wychowywał się bez rodziców; zmarli oboje, jak miał cztery lata.
Maksim P. uczył się na leśnika. – Te drzewka mam od niego – Galina pokazuje na szpaler iglaków w ogródku. – On też półsierota, bez matki się chował.
Ilja trenował boks, chciał startować w zawodach.
Aresztowali ich wszystkich 2 kwietnia 2015 roku. Maksima Makarowa i Ilję z samochodu wyciągnęli antyterroryści milicjanci z OMON-u, jednego z najbardziej brutalnych oddziałów milicji. Po Andrieja i drugiego Maksima milicjanci przyszli do domów. Najstarszy z chłopaków miał dwadzieścia dwa lata, najmłodszy – dwadzieścia. Zarzut: handel narkotykami w ramach zorganizowanej grupy przestępczej. Grozi za to do dwudziestu lat więzienia.

Żeby błagali o śmierć
Białoruska młodzież ma być czysta, zdrowa i posłuszna. Tymczasem od kilku lat płyną do kraju syntetyczne narkotyki z Azji; tańsze niż klasyki (haszysz, marihuana) i bardziej niebezpieczne (trudno ocenić ich skład, nie mówiąc o efektach ubocznych). W gazetach opisują wypadek: trzech kolegów z Homla kupiło na spółkę dopalacze, jednego z nich po imprezie znaleziono z wyłupionymi oczami.
Aleksander Łukaszenka wypowiada narkotykom wojnę i w grudniu 2014 roku podpisuje prezydencki dekret numer sześć, który zaostrza prawo. Za handel narkotykami grozi teraz do piętnastu lat więzienia; jeśli odbywa się on w ramach zorganizowanej grupy przestępczej – do dwudziestu. Skazani mają trafić do specjalnych kolonii poprawczych; dla odróżnienia od innych więźniów będą mieć na uniformach zielone naszywki. – „Zrobimy im taki reżim, żeby błagali o śmierć” – mówi Łukaszenka.
Aresztowania zaczynają się na początku 2015 roku. Jeden z pierwszych zatrzymanych – osiemnastoletni Maksim, najmłodszy syn Larisy Żigarowej z Grodna – dostaje osiem lat, bo milicjanci znaleźli u niego krzak konopi.
Aleh Wołczak, opozycjonista i działacz organizacji Pomoc Prawna dla Ludności myśli, że sędzia się zwyczajnie pomylił. Ale ile może być takich pomyłek? Dwie? Trzy? Tymczasem podobne wyroki zapadają w całej Białorusi. – Zrozumiałem, że to nie przypadek, tylko system. Jakby poszedł nakaz z góry, żeby milicyjne statystyki w tych sprawach były wysokie.
Matka Maksima, Larisa, zakłada na portalu Vkontakte grupę Matki 328 (od paragrafu w kodeksie karnym, na podstawie którego skazano ich dzieci). Na początku jest ich kilkanaście, później kilkadziesiąt, a teraz - ponad tysiąc. Z Mińska, Brześcia, Lidy, Witebska, Homla. Spotykają się w domach, kawiarniach, piszą petycje. Prawnicy z Pomocy Prawnej dla Ludności pomagają im wypełniać wnioski o rejestrację ruchu, ale władza odmawia. Nie dostaną też zgody na żadną demonstrację.
Do Wołczaka dzwonią dziennikarze z prośbą o komentarz. Jest prawnikiem, wcześniej pracował jako śledczy prokuratury. – Miałem w swojej karierze około pięćdziesiąt spraw o zabójstwo – mówi. – Pamiętam, że sprawcy dostawali po osiem, dziesięć lat, tyle, co dziś młodzież za narkotyki.
On sam jest przekonany, że nowe prawo to droga donikąd. – Przede wszystkim nie można karać za spożycie. Jeśli ktoś jest uzależniony, powinien trafić na leczenie, a w więzieniu nie ma na to szans.
Problem w tym, że na Białorusi brakuje nowoczesnych ośrodków terapii, nie ma profilaktyki. Ludzie boją się mówić o swoim problemie, żeby nie trafić do centralnego rejestru uzależnionych, który Łukaszenka utworzył w 2015 roku.
Wołczak uważa, że wyroki są za wysokie. – W wielu przypadkach można sięgnąć po inne środki: dozór kuratora, skierowanie na roboty publiczne, zwłaszcza jeśli sprawca jest młody, nie był wcześniej karany i złapano go z niewielką ilością nielegalnej substancji. Ostrzegaliśmy władze, że nie można w nieskończoność skazywać młodych, bo skończy się to tak, jak w Ameryce za czasów Reagana. Ludzie, którzy trafili do więzień za drobne wykroczenia, wychodzili po latach całkowicie nieprzystosowani do życia w społeczeństwie.
– Połowa wszystkich więźniów na Białorusi to skazani za narkotyki – mówi Piotr Markiełow, dwudziestoczteroletni aktywista z ruchu Legalize Belarus. – A przecież masowe aresztowania nie rozwiążą problemu.
Ruch Legalize Belarus powstał w 2017 roku z inicjatywy młodych ludzi oburzonych skalą aresztowań na podstawie paragrafu 328. Organizują oni happeningi i wykłady, wysyłają skazanym pocztówki, zbierali też podpisy pod petycją o legalizację marihuany.
– Zdarzało mi się zapalić – przyznaje Markiełow. – Ale nie na Białorusi. Tutaj to zbyt niebezpieczne.
Rok temu wyrzucili go ze studiów (fizyka teoretyczna), oficjalnie z powodu zbyt dużej liczby nieobecności. Dwa razy trafił do aresztu – raz zatrzymali go w czasie antyrządowych protestów, raz w trakcie imprezy rave w opuszczonym bunkrze pod Mińskiem.
Dziś na Białorusi za przestępstwa związane z narkotykami siedzi osiemnaście tysięcy osób. Obrońcy praw człowieka szacują, że około osiemdziesiąt procent z nich nie ukończyło jeszcze trzydziestego roku życia. Nie wiadomo, ilu jest niepełnoletnich.
Na spotkaniu Matek 328 dostaję listę:
Marina Władimirowna, syn aresztowany w wieku 17 lat, dostał 11 lat i 7 miesięcy;
Olga Borysowna, córka aresztowana w wieku 16 lat, dostała 10 lat;
Natalia, córka aresztowana w wieku 15 lat, dostała 10 lat;
Elena Georgijewna, syn aresztowany w wieku 16 lat, dostał 10 lat;
Żanna Wacławowa, syn aresztowany w wieku 16 lat, dostał 8,5 roku;
I tak dalej… Trzydzieści pięć nazwisk. A przecież to tylko te osoby, które zgodziły się podpisać petycję do posłów.

Pręgi
Odkąd aresztowali syna, Galina nie je i nie śpi. Czeka. Trzy dni – tyle można trzymać człowieka bez postawienia zarzutów. Trzeciego wieczora dzwoni po brata, razem jadą do ojca Maksima, w milczeniu patrzą na zegar. Dzwoni domofon.
– Mnie już po jego oczach wszystko było wiadomo, o nic nie musiałam pytać. Zaniosłam mu pod prysznic ręcznik i zobaczyłam, że całe ciało ma w sinych pręgach. Musieli go bić po nerkach, wątrobie. Na szyi miał małe czerwone ślady; później się dowiedziałam, że to od paralizatora.
Decydują, że nie będą wnosić żadnej skargi. – Co zobaczyłam, to wypłakałam w poduszkę, najważniejsze, że mi syna zwrócili.
Ale maszyna ruszyła, Maksima wzywają na kolejne przesłuchania.
Andriej przyznaje się od razu – zdarzało mu się zażywać dopalacze, handlował nimi na boku. U Ilji znaleziono zwinięty w rulonik banknot pięciorublowy i kartkę, na której – jak wykazała ekspertyza – znajdowały się ślady alfa-PVP, substancji o działaniu podobnym do amfetaminy.
Tylko na Maksimów milicjanci nic nie mają, ale to nie wyklucza ich z kręgu podejrzanych, w końcu trzymali się blisko z tamtymi dwoma.
– Andriej zeznał, że działał sam. Ale oficer śledczy wiedział, że jak zrobi z nich grupę przestępczą, to się wykaże przed przełożonymi.
Galina czasem dzwoni do Maksima P., żeby sprawdzić, jak chłopak się trzyma. – W końcu on półsierota, sam został ze swoją biedą. Raz nie odebrał, więc martwiłam się, czy wszystko z nim dobrze.
Tego dnia Maksim P. odczekał, aż siostra wyjdzie do pracy w galerii handlowej i zostanie w mieszkaniu zupełnie sam. Napisał trzy listy – do siostry, do ojca i do dziewczyny (spotykali się od trzech miesięcy). Czy się bał? Galina mówi, że w areszcie śledczym wsadzili go, najmłodszego z całej czwórki, do press-chaty (tak mówi się na celę, w której nowy trafia w ręce recydywistów). W dzień bili go milicjanci, w nocy słuchał, co czeka w więzieniu dwudziestolatka takiego jak on. Może miał w głowie te obrazy, a może już tylko spokój, że za chwilę się od nich uwolni.
„Samobójstwo przez podcięcie żył” – zanotują później milicjanci.
Andriej, Ilja i Maksim Makarow dostają po piętnaście lat więzienia.

Zakładki
Mówią, że przed aresztowaniem żyły zwykłymi sprawami: praca, zakupy, wieczór przed telewizorem. Nawet jeśli życie przyniosło męża pijaka, rozwód albo chorobę, to wszystko był los oswojony, a nie groza, od której odbiera rozum.
Teraz matki wchodzą do internetu, poznają słowa: sole, kryształy, spajsy, miksy do palenia – syntetyczne substancje psychoaktywne, w Polsce zwane dopalaczami. Kilka lat temu niektóre z nich można było na Białorusi kupić legalnie, po prezydenckim dekrecie numer sześć traktowane są jak narkotyki.
– A to oznacza tylko tyle, że handel nimi przeniósł się do internetu. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło: „Gdzie kupić narkotyki w Mińsku?” i zaraz wyskakują adresy sklepów – mówi Elena i pokazuje wydrukowany z internetu cennik: miasto, nazwa substancji, cena. Jej syn, Kirył, siedzi już dwa lata (dostał dziewięć).
Zakładka – skrytka, do której trafia zamówiony towar. To może być wydrążony korzeń w lesie, dołek wykopany na polach za obwodnicą Mińska. Po wejściu na stronę sklepu klient rejestruje się w specjalnym systemie, który szyfruje rozmowy; kiedy zapłaci, dostaje mapkę z zaznaczoną skrytką, w której czeka narkotyk.
Zakładczik – ktoś, kto robi zakładki. Zakładczikami zwykle zostają młodzi ludzie, którzy w internecie trafiają na ogłoszenie o dodatkowej pracy. Oni też najczęściej wpadają.
Opowiada Irina, mama Władka: – W domu się nie przelewało, a syn się uczył w liceum, chciał dziewczynę zaprosić do kina. Najpierw zaczepił się w piekarni na Komarowce, na czarno, ale właściciel po kilku tygodniach właściciel przestał mu płacić.
Komarowka to jedna z największych hal targowych w Mińsku, ponad dwieście stoisk, ruch od rana do nocy. – Chłopak wiedział, że go zwyczajnie oszukali. Ale gdzie nie poszedł, tam było podobnie: praca bez umowy i szef, który kombinuje, żeby nie zapłacić – ciągnie opowieść Swietłana, siostra Iriny i matka chrzestna Władka. – I wtedy dostał wiadomość na Vkontakte, że sklep z aromatycznymi mieszankami do palenia szuka kurierów. Oni tak właśnie werbują dzieci, wysyłają im bezpośrednio oferty współpracy i piszą, że wszystko jest legalne.
Może Władek podejrzewał, że to nie do końca prawda, bo o nowej pracy nie powiedział rodzicom. Pierwszą przesyłkę wziął 1 marca, aresztowali go 16. Wpadł razem z dziewczyną, Walerią. Mieli po siedemnaście lat, dostali dziesięć, bo śledczy uznali ich za członków zorganizowanej grupy przestępczej.
OPG – skrót od rosyjskiego organizowanaja prestupnaja grupa, zorganizowana grupa przestępcza. Ludmiła rozkłada na stole jabłka: – Pokażę Wam, jak z naszych dzieci robią OPG. Jedno jabłko – to sklep z dopalaczami. A drugie – mój syn, który robił dla nich zakładki. Pracę znalazł przez internet, jak wszyscy. A to – Ludmiła wokół pierwszego jabłka układa kolejne – inne dzieci, które robiły zakładki dla tego samego sklepu. Milicja namierza sklep i wyłapuje ich wszystkich. Pierwszy raz widzą się na sali sądowej, ale dla śledczych to już jest zorganizowana grupa przestępcza. Dzieci dostają po dziesięć, piętnaście lat, a śledczy premie i ciepłe posadki.
Jej syn, Artur, siedzi już piąty rok (dostał trzynaście).
– A ja pytam: Skoro to jest zorganizowana grupa przestępcza, to gdzie jest szef tego biznesu? Gdzie producenci, laboratoria? – denerwuje się Elena. – Milicja zamknie jeden sklep w internecie, to zaraz otwiera się dziesięć następnych. I więcej dzieci aresztują.
Obrońcy praw człowieka potwierdzają, że w ramach wojny, jaką Łukaszenka wypowiedział narkotykom, do więzień trafiają głównie drobni dilerzy i młodzi ludzie, którzy kupują na własny użytek. Prawo jest tak skonstruowane, że jeśli ktoś kupi dopalacze i podzieli się z kolegami na imprezie, można go skazać jak za rozprowadzanie narkotyków, na osiem do trzynastu lat.
– Mojemu synowi milicjanci powiedzieli: „To już lepiej, jakbyś kogoś zabił” – mówi Ałła, matka Aleksandra (skazany na czternaście lat).
Ludmiła: – Akta sprawy mojego syna to osiem segregatorów, a sędzia przejrzał je w pięćdziesiąt minut. Co adwokat chciał zadać pytanie, to ten do niego: „Siedź!”.
Julia: – Przed nami był proces mężczyzny, który pobił żonę. To był recydywista, wcześniej dwukrotnie karany. Tym razem tak ją skatował, że dwa miesiące leżała w szpitalu z urazami głowy. Dostał dwa lata i sześć miesięcy, a mój syn – dziesięć lat.

150 więźniów w celi
Galina co miesiąc zawozi Maksimowi paczkę: trzydzieści kilogramów, więcej nie wolno.
Do wiadra wlewa litr gotowanej wody, herbatę, łuski cebuli, doprawia solą i cukrem, a na dnie układa płaty surowej ryby. Po trzech dniach wyjmuje i wiesza nad kuchenką, żeby obeschły. Solona ryba jest lżejsza od gotowanej, więcej się zmieści w paczce. Słoninę też soli sama, bo taniej. Kilogram surowej dostanie na rynku za sześć rubli, za gotową musiałaby w sklepie zapłacić dwanaście.
– To są młodzi chłopcy, muszą jeść, a jak ich tam karmią? Przez całe lato dostawali tylko kaszę jęczmienną. Syn trzy zęby złamał, tyle w niej było kamieni – narzeka Galina i owija słoninę w papier. – Co miesiąc wysyłamy Maksimowi sto dwadzieścia rubli, więcej nie wolno. Oni tam na dwie zmiany pracują przy produkcji mebli, za miesiąc dostają trzydzieści kopiejek na rękę. Sto pięćdziesiąt osób śpi w jednej sali, prycze stoją jedna nad drugą, pięć od podłogi do sufitu. Na wszystkich przypadają trzy łazienki.
Maksim już dwa razy zarobił karę za naruszenie regulaminu. Raz, bo położył się na podłodze zamiast na pryczy; tłumaczył potem, że bolały go plecy. Drugi raz nie dopiął kołnierzyka; odebrali mu za to widzenie z rodziną.
– Poszłam do naczelnika: „Ja pół roku czekam, żeby syna zobaczyć. Wyście mnie, matkę, ukarali”.
Raz w tygodniu mogą porozmawiać przez telefon, nie dłużej niż minutę. – On mi nic nie powie, ale kiedy wieczorem płacze w poduszkę, ja to wszystko słyszę. Tego wyjaśnić nie sposób, takie jest serce matki.

Książki
Pół roku po aresztowaniu syna Julia Ostrowko ma zgaszone spojrzenie, cienie pod oczami przykrywa pudrem. Schudła dziesięć kilogramów, odeszła z pracy, młodszą córkę wysłała do swojej mamy do Wilejki, sto kilometrów za Mińskiem. Kamila tęskni za bratem, pyta, dlaczego nie przyjechał się pożegnać przed wyjazdem na studia. Na razie nie powiedzieli jej prawdy. – Posadzili syna, a karę odbywa cała rodzina – mówi Julia.
„Po co ja się w to pakowałem, mamo, nie wiem – pisze do niej Emil. – Powiedz moim kolegom, bo ja ich przez dziesięć lat nie zobaczę, żeby żadnych głupot nie robili. I nic mi nie przysyłaj, tylko książki”.
Milicjanci zabrali z mieszkania jego telefon i komputer (jeszcze na przystanku podał im wszystkie hasła). Znaleźli wymianę wiadomości ze sklepem internetowym sprzedającym dopalacze; wynikało z niej, że Emil wziął od nich przesyłkę. Dostał dziesięć lat za handel narkotykami w ramach zorganizowanej grupy przestępczej.
– Nie wiadomo, co to za grupa, bo nikogo więcej nie złapali: ani szefa, ani pozostałych członków. Ani jednej dorosłej osoby, która brała w tym udział, tylko mojego syna.
W kolonii karnej Emil pracuje przy odzyskiwaniu metalu ze starych kabli elektrycznych. Julia twierdzi, że przywożą je ze strefy czarnobylskiej; na wolności nikt by ich nie dotknął, więźniowie rozbierają je gołymi rękoma. Jak ktoś odmówi, to do izolatki. Mieszkają prawie pod ziemią, w celach zimno i wilgoć, tylko małe okienko pod sufitem wpuszcza trochę światła. Na obiad – zupa na wodzie z kawałkami kartofli.
Raz na trzy miesiące mają widzenie, czterdzieści minut. Rozmawiają przez słuchawkę, rodzice po jednej stronie szyby, dzieci po drugiej, a na końcu sali siedzi klawisz i przyciskiem decyduje, którą kabinę wziąć na podsłuch. Raz na pół roku mogą zobaczyć się normalnie, bez szyby.
„Jak wyjdę, będę mógł tylko ulice zamiatać” – pisze do niej w chwilach zwątpienia.
Pociesza go, że jeszcze zrobi maturę. Przywozi podręczniki do angielskiego. Pisze do naczelnika więzienia, do ministerstwa edukacji, żeby pozwolili synowi ukończyć jedenastą klasę, mógłby przecież zdawać egzamin przed komisją z kuratorium. Odpisują, że prawo nie przewiduje kształcenia więźniów.
Nie przyznaje się przed synem, że i ona ma czarne myśli. Kiedy wyjdzie, będzie miał dwadzieścia osiem lat. Kogo tam spotka, jakim się stanie człowiekiem? O tym Julia boi się myśleć.

Głodówka
Galina jest przekonana, że syn siedzi niewinnie. Opowiada o wymuszonych zeznaniach, manipulacjach śledczego, wątłych dowodach oskarżenia.
Są też matki, które przyznają: „Tak, nasze dzieci złamały prawo”. – Ale niech dostaną trzy lata, a nie dziesięć. Niech będzie kara, ale nie złamane życie – mówi Elena, matka Kiryła.
Razem z prawnikami przygotowały projekt poprawek do kodeksu karnego. Główny postulat: obniżyć wyroki. Parlamentarzyści, do których chodzą z projektem, kiwają głowami: „Rozumiemy, ale nic nie da się zrobić”. Inni mówią wprost: „W porządnych rodzinach dzieci się w narkotyki nie pakują”. Teraz i matki są oskarżone, że wychowały synów na złych ludzi.
Pytam o ojców: czy oni też walczą o synów?
– Boją się – mówi Marina. – Mój powiedział: „Jak kobiety wyjdą na ulice, to dostaną mandaty. A nas milicja będzie pałkami bić”.
– Muszą zarabiać – dodaje Irina. Ona pracuje w poradni dla dzieci z autyzmem, mąż jest kierowcą. Co wieczór zmęczonym głosem pyta ją, ile jeszcze potrzeba na adwokata. Uznali, że rozsądniej jest nie narażać się władzy we dwoje.
– Ale jest taki jeden – mówi Elena. – Prawnik z Grodna. Po godzinach siedzi w internecie i rozpracowuje ten biznes: kto zakłada sklepy, jak płyną pieniądze, jak zarabiają na tym banki. Mamy dokument z efektami jego śledztwa, ale niestety władz to nie interesuje.
W kwietniu 2018 roku matki zrobiły głodówkę. Siedem głodowało na daczy koło Kalinkowicz, w obwodzie homelskim, siedem koło Puchowicz pod Mińskiem. – Nie dali nam zgody na protest w mieście, a dacza moja, to kto nam zabroni? – mówi Elena.
Ziemia była jeszcze chłodna; wzięły ciepłe śpiwory, postawiły namioty. Żeby zająć czymś głowy, pierwszego dnia posadziły kartofle. Coś zabzyczało im nad głowami. – Dron, czyli KGB – wzruszyła ramionami Elena i wróciła do kopania ogródka.
Przyjechali dziennikarze, przedstawiciele organizacji pozarządowych. – Zostałam zmuszona do wyjścia z kuchni i zostania opozycjonistką – powiedziała telewizji Biełsat matka spod Puchowicz.
Domek Eleny jest ostatni we wsi, wokół tylko pola i łąki, ludzi nie widać. Jak już wszyscy goście wyjadą, matki rozmawiają o dzieciach, łatwiej wtedy zapomnieć o głodzie.
Dziesiątego dnia mdleje Ludmiła, najstarsza ze wszystkich (sześćdziesiąt cztery lata). Dają jej wody z miodem, trochę pomaga, ale zaczynają się kłopoty z sercem, łomocze jej w piersi jak szalone. – Odwodnienie, tachykardia – wylicza lekarz. – Jeśli chce pani jeszcze pożyć, proszę natychmiast przerwać głodówkę.
Zostaje ich pod Puchowiczami sześć; coraz mniej mówią, coraz częściej kładą się na trawie. Mają zawroty głowy, nudności, problemy z nerkami.
Czternastego dnia telefon; dzwonią z administracji prezydenta, że są gotowi rozmawiać. Na spotkanie jedzie grupa z Kalinkowicz; matki przyjmuje Natalia Kaczanowa, szefowa administracji Łukaszenki. Obiecuje im, że projekt Matek 328 trafi pod obrady parlamentu jeszcze w tym roku.
– Oszukali nas – mówi Elena – tylko po to, żebyśmy skończyły głodówkę.

Dziewczyna
W Wigilię Galina poszła do kościoła, nakryła do stołu. To już czwarty rok, jak patrzyli z Wiktorem Władmirowiczem na puste krzesło Maksima. – W czasie ostatniego widzenia zauważyłam coś dziwnego – mówi, przełykając łzy. – Maksim siedział za szybą i drapał się po udach, tak mechanicznie, raz za razem. Wzrok miał rozbiegany, jakby kogoś szukał. „Synku, co z tobą?” – zapytałam. Dopiero wtedy coś do niego dotarło, przestał się drapać i popatrzył na mnie takim zdziwionym wzrokiem. Boję się, że już u niego jakieś zmiany w psychice zaszły.
Julia wyprawiła Emilowi osiemnastkę; był tort z różyczkami z kremu, szampan, przyszli przyjaciele, rodzina. Świeczki dmuchały we trzy: ona, siostra Emila i jego dziewczyna, Palina. Wysłali mu do kolonii zdjęcie, na którym trzymają napis: „Czekamy na Ciebie”.
Kiedy się żegnamy, przychodzi wiadomość: w kolonii karnej zabiła się dziewczyna, szesnastolatka, skazana na dziesięć lat z paragrafu 328.