Show Menu
True Story Award 2023

Narzekać już nie będę

Nie smakuje wam jedzenie? Będziecie jeść to, co wam dajemy. Nie podoba się, jak was traktujemy? Będziemy traktować tak samo, a wy będziecie mówić „dziękuję”. Odtąd będziecie dziękować za każdą rzecz, jaką dla was robimy. Nieważne, czy za dobrą, czy za złą.

- Kiedy mnie bili, myślałem: „Umrę na Litwie. W kraju, gdzie nikt mnie nie zna. I moi krewni nigdy się o tym nie dowiedzą” – opowiada John, choć nie jest to jego prawdziwe imię.

- Słyszałam w nocy, jak nasi chłopcy płaczą. Boże drogi, co takiego musi się wydarzyć, żeby mężczyzna zapłakał!? - zastanawia się Aisha, mimo że wcale tak się nie nazywa.

- Przepraszam, ale mam kolejną prośbę. Wczoraj trzech funkcjonariuszy pobiło mojego kolegę. Chciałam tylko się dowiedzieć, czy jest to zgodne z waszym prawem? - pyta Lea. Tak, to imię również zostało nadane przeze mnie. Migranci z tymczasowego ośrodka w Verebiejai na Litwie, jak już zaczęli mówić, to prosili, bym zapomniała ich imiona i twarze.

* Było minęło *

Stara szkoła, w której byli przetrzymywani przez około trzy miesiące, od czasu, jak nielegalnie przekroczyli granicę białorusko-litewską, jest już pusta. Wraz z nastaniem chłodów wszyscy cudzoziemcy zostali przeniesieni do innych ośrodków. Można by więc machnąć ręką i powiedzieć „było minęło”. Tym bardziej, że Litwa wśród samych migrantów słynie z tego, że na skargi macha się tu ręką. Osoby, które poznałam podczas pracy nad tym reportażem słyszały od funkcjonariuszy i urzędników: „nie obchodzi nas, umrzesz czy nie”, „wracaj do swojej Afryki”, „pewnie jesteś terrorystą”, „dobrowolnie tu przyszłaś, więc nie płacz”, „chcesz popełnić samobójstwo? Śmiało, choćby teraz”. A w raporcie litewskiego Rzecznika Spraw Obywatelskich na temat tego, jak są traktowani migranci na Litwie, jakie są warunki w miejscach ich przetrzymywania, zaskakująco często pojawia się słowo „tortury”.

Zaczęli iść w roku 2021. Wcześniej oczywiście też przychodzili, ale tylko od czasu do czasu. Weźmy rok 2020. Przy granicy z Białorusią zatrzymano wtedy 81 osób. Ludzie ci trafili do dwóch istniejących w kraju ośrodków dla uchodźców. Dotąd te placówki wystarczały. Sytuacja zmieniła się jednak rok później. Litwa stanowczo opowiedziała się za demokratyzacją Białorusi, wybory uznające Aleksandra Łukaszenkę za prezydenta, uznała za sfałszowane i wprowadziła najcięższe ze wszystkich krajów Unii Europejskiej sankcje dla białoruskiego reżimu. Odpowiedzią Łukaszenki były słynne słowa: „Zaleję Europę migrantami”. Migranci opowiadają: „Raptem wszyscy zaczęli mówić o tym, że pojawiła się nowa droga do Europy – przez Białoruś. Informacja rozchodziła się pocztą pantoflową, w sieciach społecznościowych był to temat numer 1. Zdobyć turystyczną wizę i przylecieć na Białoruś stało się raptem bajecznie łatwo. Trzeba było tylko zapłacić”.

Z Mińska, stolicy Białorusi, migranci taksówkami i busami podjeżdżali w okolice granicy z Litwą i dalej szli na piechotę. Do początku sierpnia litewska straż graniczna zatrzymała 4100 osób. To liczba symbol, bo potem granice zostały zamknięte. Od sierpnia wnioski o azyl można składać tylko na czterech przejściach granicznych (a granica z Białorusią ma 677 kilometrów). Wszyscy ci, którym udaje się teraz przedostać na Litwę, są przez straż graniczną z powrotem wypychani na Białoruś. Samochodami straży wywozi się ich w wybrane przez funkcjonariuszy miejsce i każe się iść. Często nie mają przy sobie jedzenia, odpowiednich do pogody ubrań, a ich telefony komórkowe są wyładowane. W pobliżu granicy – ani po stronie litewskiej ani białoruskiej - nie działa żadna organizacja, która mogłaby im pomóc.

4100 ludzi jednak zostało. Dla państwa, które ma 2,8 miliona mieszkańców okazały się trudnością. Coś trzeba było z tymi ludźmi zrobić, gdzieś ich wszystkich spać położyć, czymś nakarmić. Na chybcika zaczęły powstawać strzeżone ośrodki tymczasowe. Niektórzy migranci trafili do budynków strażnic straży granicznej, do garażów, piwnic, inni do namiotów rozbitych na pośpiesznie ogrodzonym terenie. Około 150 osób zostało osadzone w opuszczonej szkole we wsi Verebiejai, niedaleko miasta Alytus. W niektórych pracowniach na tablicy były jeszcze napisy kredą, na podłodze porozrzucane zeszyty i dzienniki nauczycielskie, zbite próbówki w pracowni chemicznej. Przywieziono ich w nocy. We wsi mieszka coś ze 250 ludzi. Rano mieszkańcy zaskoczeni stwierdzili, że populacja wsi raptownie wzrosła.
Szczęśliwi i zadowoleni

Czułam, że z tym miejscem jest coś nie tak. 26 lipca w litewskiej prasie pojawiły się zdawkowe informacje o tym, że odbył się tam protest. Wszystkie opatrzone tym samym niewyraźnym zdjęciem przedstawiającym kilkudziesięciu migrantów stojących na dachu starej szkoły. Trzymali w rękach kartoniki z napisami po angielsku i litewsku, głównie: „Wolność”, „Chcemy wolności”. Prasa pisała o tym zdawkowo, szybko. Że migranci odmawiają jedzenia i skarżą się na warunki panujące w ośrodku. Przede wszystkim akcentowano jednak to, że mieszkańcy wsi bardzo się przestraszyli i temu poświęcono najwięcej uwagi. Portal diena.lt cytował oburzoną kobietę, która zawiadomiła dziennikarzy: „Żarty się skończyły! Oni strajkują, zakłócają spokój, nie wiemy, czym to się skończy!” Cytowano też drugą mieszkankę wsi: „Zobaczcie, co tu się dzieje! Hałas od samego rana! Oni chcą wolności, narzekają na jedzenie. Boimy się o własne bezpieczeństwo”.

Jeden z największych litewskich portali informacyjnych Delfi tekst o proteście zakończył takim akapitem: „Nad bezpieczeństwem w Verebiejai czuwa 16 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa Publicznego. Pracują w przerażających warunkach: mężczyźni są na dyżurze przez 8 godzin, następnie mają kilka godzin na odpoczynek, w czasie którego śpią w śpiworach pod ogrodzeniem. Potem – kolejny dyżur, choć nie mają nawet możliwości umycia się w stosownych warunkach”. Przeczytałam chyba wszystko, co było napisane i powiedziane na temat tego protestu. Żaden dziennikarz nie zapytał migrantów, dlaczego go zorganizowali.

Dzień późnień w gazetach pojawiły się jeszcze bardziej lakoniczne informacje, że sytuacja jest opanowana. Wszyscy cytowali mera rejonu olickiego, Algirdasa Vrubliauskasa: „Migranci zjedli dziś śniadanie, jest spokojnie. Wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni”.

Machnięcie ręką.

* Czterech się na mnie rzuciło *

Do Verebiejai pierwszy raz przyjechałam mniej więcej miesiąc po proteście. Budynek był ogrodzony, pilnowali go wyżej wspomniani funkcjonariusze. Poinformowali mnie, że do środka wchodzę na własną odpowiedzialność. Kilka razy pytali, czy na pewno jestem świadoma tego, że nie zapewnią mi ochrony, kiedy będę wewnątrz.

W starej szkole mieszkali ludzie z krajów afrykańskich, Iraku, oraz kilka osób z Czeczenii. Fotograf, z którym wtedy byłam, od razu zwrócił uwagę: „Coś jest nie w porządku, absolutnie wszyscy odwracają się od aparatu”.

Na początku o proteście nie wspominał nikt. Jakby się nie odbył. Wśród typowych skarg: „Nie wiemy, dlaczego nas tu trzymają”, „Jak możemy znaleźć prawnika?”, „Zobacz na te przeterminowane bułki pokryte pleśnią”, „Czy mogą nas deportować?”, jakby przypadkowo, z rozpędu, wśród innych skarg powszechnych, pojawiały takie informacje: „To oko podbił mi strażnik”, „to łóżko jest połamane, bo czterech się na mnie rzuciło”. A to znowu, pokazując mi opakowanie kaszy gryczanej i przeterminowanego maku do wypieków: „Czy to jest jadalne? Czy dzieciom nie zaszkodzi?”

A potem powoli zaczęli mówić. Zbierałam te opowieści, wracając do ośrodka. Rozmawiałam z ludźmi, którzy mieszkali w różnych częściach szkoły, pochodzili z różnych grup etnicznych. Chciałam zrozumieć i mieć jak najszerszy obraz tego, co się tam wydarzyło.

* Rozrzucone bułki *

- Był początek lipca. Trafiliśmy tutaj niedługo po tym, jak przekroczyliśmy granicę z Litwą i spotkaliśmy straż graniczną. Przywieźli nas do tej szkoły i powiedzieli, że musimy tu zostać na czas kwarantanny, czyli przez dziesięć dni, a potem nas przeniosą. Ten czas minął, ale nic się nie zmieniło. Nie było tu prysznica, ciepłej wody, z ubikacji się wylewało – w całym budynku śmierdziało. Brzydziliśmy się pić wodę z kranu. Usłyszeliśmy: musicie tu być jeszcze tydzień. Znowu nic. Potem: w następny poniedziałek będzie coś wiadomo. W następny wtorek. Ciężko jest znosić niewiedzę o swoim losie. Postanowiliśmy zorganizować protest, bo myśleliśmy, że to coś zmieni. Poza tym wydawało nam się, że mamy do tego prawo – mówi pochodząca z Kamerunu Aisha.

- Zrobiliśmy tylko jeden taktyczny błąd, za co przepraszamy – dopowiada Lea, która przybyła tu z Iraku.

Zaplanowali wszystko dzień wcześniej. Przygotowali kartoniki z hasłami. Napisy po litewsku zrobili korzystając z internetowego słownika. Ustalili, że 26 lipca nie będą jeść. Posiłki miały dostać tylko rodziny z dziećmi. Poza tym nic wyjątkowego. Ustalono, że trzeba zrobić dużo hałasu, wyrazić niezadowolenie w sposób niedający się zignorować. Tak też to wygląda na nagraniach, które zrobili swoimi telefonami. Kilkadziesiąt osób na dachu, kilkadziesiąt przy ogrodzeniu. Krzyczenie, tupanie, uderzanie plastikowymi butelkami o siebie, pełne emocji dyskusje ze strażnikami, których nieodłącznym elementem było wymachiwanie rękoma. Jedni migranci zasłonili twarze dość szczelnie, inni symbolicznie, kolejni wcale.

- Na co dzień strażnicy nie wchodzili do środka, ale tego dnia przyszli. Robili zdjęcia, filmowali każdy pokój osobno, ale nasze twarze również. Zapytałem: „Co robicie?”, odpowiedzieli: „Chcemy pokazać swojemu dowództwu, w jak bardzo złych warunkach mieszkacie”. Wtedy niczego nie podejrzewaliśmy – opowiada Ali z Iraku.

Kilka osób nie chciało głodować, próbowało wziąć jedzenie, które trzy razy dziennie przywożono do ośrodka i zostawiano na stole na dworze. Inni im zabronili. Ktoś zaczął ostentacyjnie przerzucać jedzenie przez płot (ponoć tego w planie protestu nie było) – to z kolei widać na nagraniu zrobionym przez strażników. Teraz migranci mówią, że pewnie to było największym błędem i może właśnie to rozzłościło funkcjonariuszy.

* Słyszałyśmy, jak chłopcy krzyczą *

Dzień protestu był dniem chaosu. Tyle chyba można powiedzieć.

W nocy do ośrodka wszedł oddział specjalny.

Paul, ok. 40 lat: - Była godzina czwarta, może czwarta trzydzieści. Noce były wtedy gorące, ja spałem na zewnątrz budynku, pod zadaszeniem. Obudziłem się raptownie. Powiedzieli tylko: „Szszsz! Śpijcie!”. Nie pozwolili się ruszyć. Dwóch stanęło na warcie przy wejściu.

Vincent, ok. 35 lat (z pokoju na parterze): - Drzwi otworzyli kopniakiem. Spaliśmy na rozkładanych łóżkach turystycznych. Jeden z komandosów wywalił moje łóżko, ja spadłem. Postawił nogę na mojej głowie i powiedział: „Nie ruszaj się”. Inny funkcjonariusz zrobił koledze to samo, co policjant ze Stanów Zjednoczonych temu czarnoskóremu, który zmarł: przydusił szyję. Simon krzyknął: „Nie rób tak, on nie może oddychać!” Pobili go za to. W końcu wszystkich mężczyzn z dołu zapędzili do jednej sali. Baliśmy się, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Niektórzy płakali, krzyczeli, ktoś błagał: „Nie krzywdźcie nas”. Ci, którzy byli chorzy, powtarzali: „Boli, boli”.

John ok. 38 lat (z innego pokoju na parterze): - Przystawili mi broń do głowy i kazali się położyć na ziemi. Położyłem się, a komandos kopnął mnie w oko. Potem postawił nogę na moich plecach. Pytałem: „Co ja zrobiłem? Czemu mi to robicie?”, ale po francusku pytałem… Powiedzieli: „Masz patrzeć w podłogę”. Bili mnie tylko w moim pokoju. Czułem ból i strach. Miałem taką myśl: zabiją mnie w kraju, gdzie nikogo nie znam. I nikt z bliskich nie dowie się o mojej śmierci. Ale nie zabili. Zabrali nas do pokoju na końcu korytarza, kazali usiąść pod ścianą. Tam już nie bili. Świecili tylko w twarz, bo szukali konkretnych ludzi.

Aisha ok. 33 lat (z pokoju na piętrze): - To wyglądało jak atak terrorystyczny. Komandosi mieli długą broń z czerwonym światłem i maski na twarzy. A my bezbronni, nawet noży mieć nam nie pozwolono... Długopisami najwyżej moglibyśmy się bronić... Usłyszałyśmy, że chłopy krzyczą „Aaaa” i płaczą. O, Boże, byłyśmy przerażone, przecież mężczyźni płaczą, jak ich zabijają. Chciałyśmy uciekać. Ale dwóch komandosów weszło z bronią do naszego pokoju. Krzyczałyśmy: „Proszę, nie zabijajcie nas!”. Oni powiedzieli: „Zamknąć się! Macie być cicho”. Nas nie dotykali. Zabronili ruszać się z miejsca. Słyszałam, jak kolega woła: „Nie bijcie, nie krzywdźcie, nie będę protestować”. Jedna z dziewcząt nagrała przez szczelinę w drzwiach, jak on leży na podłodze nieruchomy. Od tamtej nocy go nie widzieliśmy, choć już mamy z nim kontakt telefoniczny.

* Będziecie mówić: „dziękuję” *

Wszyscy migranci z Iraku mieszkali na piętrze starej szkoły. Oprócz nich były tam kobiety z krajów afrykańskich i kilku czarnoskórych mężczyzn.

Ibraham z Iraku, ok. 25 lat: - Nas nie bili. Kilku wywalili z łóżek, jednego kopnęli w klatkę piersiową. Od razu jasne było, że przyszli po Hussama. Był liderem, najlepiej mówił po angielsku, nie bał się rozmawiać ze strażnikami. Protest był jego pomysłem. Mieli jego zdjęcie, wzięli go ze sobą. Zresztą był z nimi strażnik z dołu, który doskonale go znał. Oczywiście, że miał maskę, ale z łatwością go rozpoznaliśmy.

John, ok. 38 lat (z pokoju na parterze): - Wybrali kilkunastu i powiedzieli: „Wyjeżdżacie. Zabierzcie wszystkie swoje rzeczy”. Potem wrócili do nas i powiedzieli: „Narzekacie na jedzenie? Będziecie jeść to, co wam dajemy. Nie podoba się, jak was traktujemy? Będziemy traktować tak samo, a wy będziecie mówić „dziękuję”. Będziecie dziękować za każdą rzecz, jaką dla was robimy. Nieważne, czy za dobrą, czy za złą”. Powiedzieli, żebyśmy po ich wyjściu nie ruszali się jeszcze 5 minut. Potem zaczęliśmy liczyć. Okazało się, że z ośrodka zniknęło 16 osób.

Jedna z Iraku, pozostałe z Nigerii, Ghany, Kamerunu, Domokratycznej Republiki Konga, Senegalu i Gambii.

Ibraham: - Nie wiemy dlaczego wzięli tylu czarnych. Niektórzy z nich byli bardzo aktywni podczas protestu, inni niekoniecznie. Może zabrali ich dlatego, że nie zasłonili twarzy i dało się ich rozpoznać na zdjęciach? A może za karę, bo to właśnie kilku czarnych ostentacyjnie wyrzucało jedzenie?
Aisha: - Płakałyśmy ze strachu. Po akcji przyszedł do nas znajomy strażnik. Powiedział: „Przepraszamy, ale ta procedura była konieczna. To, co zrobiliście, nie było właściwe”. Pytałam: „Dlaczego to zrobiliście, my tylko protestowaliśmy?”. A on: „Nie pytaj”.

Ktoś zrobił nagranie z okna na piętrze, jak oddział komandosów wychodzi. Typowy obrazek, jak z filmu: żołnierz, który jest na końcu odwraca się i sprawdza, czy jest bezpiecznie. Kilkanaście sekund. Potem oddział znika.

Paul: Jak komandosi wyszli, niektórzy z nas byli w szoku. Nic nie mówili, nie mogli zasnąć, rano nie chcieli brać jedzenia. Ale wtedy dwóch strażników przyszło i powiedziało: „Jeśli nie weźmiecie jedzenia, to znowu do was przyjdziemy i będzie tak samo jak w nocy”. Zaczęliśmy jeść.

Aisha: Przestaliśmy rozmawiać z dziennikarzami. Nawet jak komuś wspominaliśmy o tym, co zaszło, nikt o tej nocy nie chciał napisać ani słowa.

Zastępca mera rejonu olickiego, Virgilijus Pranskevičius, dzień po proteście mówił do dziennikarzy: - Sytuacja dziś jest dobra, niczym spokój po burzy. Ich szefuńcie, ci, którzy wszystko zorganizowali, zostali zabrani. Ludzie chętnie dziś jedzą, nie narzekają, chętnie rozmawiają, wszystko wraca na swoje tory. Może dlatego jest dziś tak spokojnie, bo zabranie tych 16 okazało się lekcją dla tych, co zostali. Są spokojni, niczego już nie żądają. Szkoda tylko, że mieszkańcy wsi doznali dużego dyskomfortu z powodu hałasu, należą im się przeprosiny za ten protest.

* Pobili się sami *

Dwa razy podczas wyjazdów do Verebiejai towarzyszył mi Yusuf Muhammadzoda, prezes małej, ale jedynej na Litwie, organizacji pozarządowej zajmującej się wyłącznie uchodźcami, Refugee Council of Lithuania. Zrobił raport na temat tego, co tu zaszło w nocy z 26 na 27 lipca. Próbował sprawę nagłośnić, wysyłając go do różnych organizacji, ale nikt się tym nie zainteresował. Dałam znać o incydencie Litewskiemu Czerwonemu Krzyżowi, który jako jedna z dwóch organizacji na Litwie została wyznaczona przez rząd do niesienia pomocy ludziom w ośrodkach. We wrześniu przysłali do Verebiejai dwóch prawników i jednego obserwatora. Rozmawiali o pobiciach (nie tylko tych z lipca, ale o innych za chwilę), spisywali zeznania. Próbowałam się dowiedzieć, co z tych rozmów wynikło. Dostałam odpowiedź, że Czerwony Krzyż odmawia odpowiedzi, a raport na temat ogólnej sytuacji migrantów publikuje raz do roku. Monika Alimienė, rzeczniczka organizacji, dodała, że Czerwony Krzyż wnioskował o to, by ośrodek w Verebiejai został zamknięty i cieszy się, że wreszcie tak się stało. A co do protestu, to „powiedziano nam, że Ministerstwo Spraw Wewnętrznych planuje wewnętrzne dochodzenie” – napisała Alimienė.

Mindaugas Bajarūnas ze wspomnianego ministerstwa był zaskoczony: „Nie mam informacji, że był tam jakikolwiek incydent. Gdyby się zdarzył – to bym wiedział”. Zdziwił się, że jakaś organizacja pozarządowa sporządziła raport i że ja go widziałam. Wysłałam opis wydarzeń sporządzony przez Refugee Council of Lithuania i poprosiłam o komentarz. Nie dostałam odpowiedzi.

Zadzwoniłam do Dainiusa Skliaustysa ze Służby Bezpieczeństwa Publicznego, czyli instytucji odpowiedzialnej za ochronę ośrodka w Verebiejai. Powiedział: „My do środka nie wchodziliśmy, pilnowaliśmy tylko na zewnątrz. W środku oni sami odpowiadali za swoje bezpieczeństwo. Jeśli ktoś uciekał, to łapaliśmy i znowu zawoziliśmy do obozu. Protest? Oni protestowali prawie każdego dnia”. Dodał też: „Migranci dużo kłamią. Pewnie sami się pobili. Między sobą się pokłócą, a potem oskarżają nas. Gdyby ktoś ich pobił – zwróciliby się do medyków, albo wezwaliby policję. Nic nie wiem o żadnym oddziale specjalnym, proszę w tej sprawie zadzwonić do Służby Ochrony Granicy Państwowej – to oni mają te oddziały”.

Dobrze. Dzwonię więc do Rokasa Pukinskasa. 4 sierpnia dla agencji BNS komentował zdarzenie w Verebiejai: „16 osób zostało przesłuchanych w charakterze świadków. Zarzuty nie zostały nikomu postawione”. Śmieje się, że powołuję się na relacje migrantów, nawet nie daje skończyć: „Nie będę tu podważać opowieści każdego migranta. Proszę pisać tak: „Przedstawiciel Służby Ochrony Granicy Państwowej zaprzeczył opowieściom migrantów” albo „Straż graniczna zaprzecza, jakoby używa przemocy”. „Jeśli odbywa się protest, to szybko namierzamy organizatorów i wyciągamy. Oczywiście nie stosując przemocy”.


* Bulat nie zadzwonił po lekarza *

Sęk w tym, że jeśli migranci doświadczają przemocy, to wezwanie policji czy karetki jest prawie niemożliwe. Albo inaczej: jest możliwe wyłącznie teoretycznie. Większość migrantów, którzy w 2021 roku trafili na Litwę, cierpi na niewiedzę. Nie mają pojęcia, jaka jest ich sytuacja, do kogo mają się zwrócić po pomoc, do jakiej konkretnie instytucji należą osoby mundurowe, z którymi mają do czynienia. Często wszystkich nazywają potocznie „policjantami”. Jeśli taki „policjant” uderzy, to siłą rzeczy nie zadzwonią na 112. A przemocy doświadczają. Nie tylko Verebiejai, ale może pozostańmy przy tym ośrodku jako przykładowym.

Verebejai było tym ośrodkiem, w którym migranci mieli prawo mieć telefony komórkowe. Dzięki temu zawsze byłam z nimi w kontakcie (jestem również teraz, gdy są w innych miejscach). Informowali mnie też na bieżąco o tym, co się dzieje. We wrześniu napisała Salma: „Czy to prawda, że na Litwie w weekend nie da się wezwać karetki pogotowia?”. „Oczywiście, że można” – odpisałam. „Kolega z Iraku od dwóch dni bardzo cierpi… Ogromny ból w intymnej części ciała. Wczoraj wziął 5 tabletek od bólu, ale nie zadziałały. Jest coraz gorzej. Strażnicy mówią, że lekarz przyjedzie dopiero w poniedziałek, bo dziś karetki nie da się wezwać. A on nie śpi, nie je, ledwo się porusza”. Poprosiłam ją wtedy, żeby dała mi strażnika do telefonu. Po rozmowie wezwał karetkę.

Po kilku dniach znowu miałam wiadomość od Salmy: „Mój znajomy uciekł z ośrodka, ale niestety skaleczył nogę. Poszliśmy do strażników i zapytaliśmy, czy nie będą go bić, jeśli wróci. Powiedzieli, że go nie skrzywdzą. Czekałam. Ale kiedy przyszedł, jeden strażnik go uderzył. Drugi powiedział: „Tu są kamery, weź go do środka”. Trzech strażników zaciągnęło go do budynku. Byłam za drzwiami, słyszałam, jak go bili. Czy to jest zgodne z waszym prawem?”

„Nie, nie jest” – odpisałam.

„Potem poczuł się bardzo źle, bolał go brzuch, bo to w niego kopali, więc poprosiliśmy o wezwanie karetki. Tym razem przyjechała. Powiedzieliśmy lekarzowi, że to strażnicy go pobili, ale tamci zaprzeczyli. Lekarz nie zareagował. Może nikt nie jest po jego stronie dlatego, że próbował uciec?”

Zapytałam Vytautasa Valentinavičiusa dyrektora zespołu ds. praw człowieka z biura litewskiego Rzecznika Praw Obywatelskich, co jego zdaniem, ten migrant powinien z tym robić. Poradził wszystko opisać. Zrobił to:

„Jestem uchodźcą w obozie Verebiejai na Litwie. W czwartek 16 września o godzinie 20 próbowałem uciec. Przeskoczyłem przez płot i pobiegłem prosto. Zraniłem się jednak w kostkę, ukryłem się w dziurze i zadzwoniłem do przyjaciół. Powiedziałem, że jestem ranny. Kazali mi wracać. Powiedzieli, że porozmawiają z policją. Zgodziła się nie robić mi krzywdy, wróciłem więc do obozu. Kiedy dotarłem do głównego wejścia, zostałem kopnięty przez jednego z policjantów. Inny powiedział, że tu jest kamera. Tamten przestał mnie kopać i zabrał mnie do środka, tam gdzie było ciemno. Byłem bity i kopany przez 3 policjantów. Zrobili mi zdjęcia i zostawili na dole przy głównym wejściu. Przyjaciele pomogli mi wspiąć się po schodach, ponieważ byłem ranny i nie mogłem chodzić. Zabrali mnie też do naszego pokoju i pomogli mi zmienić ubranie. Po 30 minutach zacząłem odczuwać ból w kostce i w brzuchu. Postanowiliśmy wezwać karetkę. Przyjechała 40 minut po północy. Kiedy przyjechali, powiedziałem, że byłem uderzony i kopnięty przez policję. Ale policja powiedziała, że tak nie było. Zostałem zabrany do szpitala, żeby sprawdzić, czy moje nogi są ranne. Kiedy przybyłem do szpitala, powiedziałem lekarzowi, że zostałem pobity przez policję. Lekarz powiedział: okej. Nic nie zrobił i nic więcej nie powiedział. Zbadali moje nogi i zabandażowali. Około 4:30 przywieźli mnie z powrotem”.

Bał się podpisać imieniem i nazwiskiem. Prawnicy i obserwatorzy litewskiego Czerwonego Krzyża spisali jego zeznania. Nie wiadomo, co z tego wynikło. Na pewno nikt się już więcej z nim w tej sprawie nie kontaktował.

* Użyli paralizatora *

Sześciu Czeczenów trafiło do ośrodka już po proteście. Kiedy do nich przyjechałam, zostało ich trzech. Pod koniec sierpnia dwóch uciekło. Trzeci – nazwę go Bulatem - też próbował, ale nie dał rady przeskoczyć przez ogrodzenie. Strażnicy złapali go od razu.

Umar ok. 24 lat: - Budzę się w nocy, widzę, że Bulat leży na ziemi. Na środku pokoju stoją nasi strażnicy i wrzeszczą: „Kto tu boss?” Wstałem, zaczęli na mnie napierać, coś mówili po swojemu, prowokowali. Nie wytrzymałem i odtrąciłem jednego. Rzuciło się na mnie czterech, powalili na to łóżko. Przygnietli i zzzz paralizatorem. Bolało. Łóżko złamali. Następnego dnia zapytałem jednego z nich, czemu się tak zachowali. A on mówi: „Z waszego pokoju dwóch uciekło, mieliśmy z tego powodu problemy, dlatego przyszliśmy w nocy”. Ja na to: „Ale co to ma wspólnego ze mną? Ja nie uciekłem. Obraziliście mnie, żądam przeprosin”. „Ok, ok, przepraszam” - powiedział. No i tak się skończyło.

Ahmed, ok. 42 lata: - Bulat był biedny, leżał cały obolały. Teraz jest w innym obozie. Zabrali mu telefon, ale zaraz znajdziemy kogoś, kto znajdzie z nim kontakt.

Udało się to zrobić dosyć szybko. Bulat opowiadał tak: - No, uciec się nie udało. Złapali. Poprowadzili mnie do pokoju na dole, tego samego, gdzie normalnie odbywają się rozmowy z urzędnikami Departamentu Migracji i tam mnie bili. Głównie kopali nogami. Jak dostałem w tętnicę szyjną, to nie mogłem oddychać, a oni jeszcze po żebrach walili. Teraz jestem w innym obozie i zastanawiam się, czy żyły sobie przeciąć, czy się może powiesić.

Ahmed: - Powiedzieliśmy, żeby wezwał lekarza, ale on się bał.

* Na azyl nie ma szans *

Z tych 4100 osób, które przyszło na Litwę, większość złożyła prośbę o ochronę międzynarodową. Departament Migracji zaczął na gwałt szukać tłumaczy i nowych pracowników, a organizacje zajmujące się prawami człowieka zaczęły alarmować, że procedury są przeprowadzane pobieżnie – tak, jakoby z góry zostało ustalone, że migranci nie mogą dostać azylu. Odmowne decyzje zaczęły być przyznawane nawet tym migrantom, których nie poproszono jeszcze o dowody na to, że w kraju pochodzenia grozi im niebezpieczeństwo. Politycy podkreślali, że migracja, z którą ma do czynienia Litwa, jest sztucznie wywołana przez Aleksandra Łukaszenkę. A ludzie, którzy przychodzą z Białorusi są jego narzędziem w wojnie hybrydowej.

Minister spraw zagranicznych, Gabrielius Lansbergis, na swoim profilu na Facebooku napisał do przybyszy tak: „Ponieważ staliście się wspólnikami sprytnego przestępstwa, niestety prawie nikt z was nie dostanie statusu uchodźcy politycznego” oraz „nie jedźcie do Litwy nielegalnie, bo i tak będziecie musieli wrócić”.

Dyrektorka Departamentu Migracji, Evelina Gudzinskaitė, mówiła portalowi 15min, że opowieści ludzi wnioskujących o azyl są „fikcyjne, proste i nieprzekonujące” oraz że „można przypuszczać, że w przyszłości trend będzie podobny, czyli większość wnioskodawców nie otrzyma azylu”.

Dotychczas przyznano go zaledwie dwóm osobom z Erytrei.

Pojawił się nowy problem. Żeby deportować kogoś, trzeba mieć zgodę drugiego kraju, który zgadza się taką osobę przyjąć znowu na swoje łono. Z Irakiem, z którego pochodzi większość migrantów, którzy w 2021 roku przyszli na Litwę, Litwa takiej umowy nie ma. Najlepszym dla kraju rozwiązaniem byłoby więc to, żeby przybysze zgodzili się wyjechać dobrowolnie. Państwo przygotowało dla nich specjalną ofertę: bilet powrotny i 300 euro kieszonkowego. Zostały nawet powołane specjalne zespoły mobilne, składające się z pracowników Departamentu Migracji i Straży Ochrony Granic Państwowych, których celem jest przekonywanie migrantów, żeby ofertę przyjęli.

8 września zespół ten przyjechał też do Verebiejai.

Maria i Nadia, obie po ok. 20 lat opowiadały jedna przez drugą.

Maria: „Torturowali mnie psychologicznie przez 40 minut. W kółko powtarzali to samo: „Jeśli nie podpiszesz papierów, że chcesz wrócić do swojego kraju dobrowolnie, to zakujemy cię w kajdanki i odeślemy jak przestępczynię!”. „Tego kraju i tego rządu nie obchodzi, co się z tobą stanie! Musisz wyjechać!” „Masz wracać, bo Irak jest bezpiecznym krajem, a twoja historia jest słaba” Zapytałam: „Skoro tam jest bezpiecznie, to czemu przyjechałam tutaj?” Nic nie odpowiedzieli. I zaczęli od nowa...

Nadia: „To było straszne. Byli chamscy, cisnęli nas strasznie. „Co z tego, że chcesz zostać? Litwa jest biednym krajem, nie stać nas na uchodźców”, „Jeśli podpiszesz, będzie wyglądało, że wracasz jako turystka.”. Potrzebowałam godziny, by dojść po tym przesłuchaniu do siebie. Moja koleżanka powiedziała im, że jeśli odeślą ją do Iraku, popełni samobójstwo. Usłyszała: „Śmiało! Choćby teraz!” Od wczoraj nie śpi i nie je. Ma 23 lata”.

Maria: „Nasz rząd już postanowił, że wszystkich was deportuje! Bierz 300 euro – to ci się opłaca” „Jeśli cię deportujemy, przez wiele lat nie będziesz miała szans przyjechać do Europy” – oni to powtarzali chyba ze sto razy. Naprawdę można było oszaleć.

Zespół nie miał identyfikatorów, nikt się nie przedstawił, zabronili migrantom robienia zdjęć (ale te zostały potajemnie zrobione). Tego dnia dokumenty podpisały tylko dwie osoby: Simon z niepełnosprawnością intelektualną i Hussein, który choć ma nagranie, jak w jego mieszkaniu wybucha bomba, stwierdził: „Wolę umrzeć niż żyć w kraju, który tak traktuje ludzi”.

Ten sam zespół wrócił po kilku dniach. Razem z oddziałem komandosów. Żołnierze zakuli trzech migrantów w kajdanki i wyprowadzili z budynku, mówiąc że właśnie odbywa się ich deportacja. Nie było mnie tego dnia w ośrodku. Przestraszeni migranci wysyłali mi wiadomości, zdjęcia i nagrania tego, co się dzieje: „Boję się”, „Następnym razem przyjdą po mnie", „Jestem przerażona”.

Zespół mobilny kontynuował namowy do dobrowolnego powrotu. Przekaz był podobny jak wcześniej: „Jeśli nie podpiszecie zgody na wyjazd z Litwy, to za chwilę was zakujemy w kajdanki i wyciągniemy tak samo jak tamtych”. Tym razem sporo osób podpisało. Kilka kobiet było tak przerażonych, że przez kilka godzin nie mogły się uspokoić. Jedna płakała jeszcze dzień później, kiedy z nią rozmawiałam. Chcieli wycofać swoją zgodę, ale nie wiedzieli, jak mają to zrobić.

Szybko okazało się, że tych trzech mężczyzn wcale nie deportowano (zresztą nie dostali nawet oficjalnej decyzji o deportacji), zostali po prostu przeniesieni do innego ośrodka. Jednym z nich był Bulat, Czeczen, który próbował uciec, ale mu się nie udało. Zadzwonił do mnie z numeru kolegi: „Najpierw chcieli, żebym podpisał papiery, że sam wracam. Nie zgodziłem się. Dobrze mówię po angielsku, francusku, rosyjsku. Często byłem tłumaczem innych migrantów. Pracownicy administracji ośrodka kilka razy przychodzili do mnie i proponowali: „Ty znasz wszystkich, ze wszystkimi gadasz, a wszyscy gadają z tobą. Zmuś innych do podpisania zgody na dobrowolny wyjazd, a wtedy my pomożemy tobie”. Nie zgodziłem się. Zrobili więc show. Założyli mi kajdanki, zrobili ze mnie terrorystę, powiedzieli, że wiozą mnie na lotnisko. Po co było mnie tak upokarzać? Za co?”

* Jest wspaniale *

Ośrodek w Verebiejai przestał istnieć wraz z początkiem października. Protesty w innych ośrodkach wybuchają regularnie. Dziennikarze zawsze dostają ten sam przekaz: „Sytuacja została opanowana”.

16 osób, które w nocy po proteście zostały zabrane z Verebiejai, trafiły do obozu dla uchodźców w Podbrodziu. Dopiero w październiku udało mi się ich przekonać, by ze mną porozmawiali. Zgodziło się dwóch.

Pierwszy powiedział: „Zakuli nas w kajdanki i zamknęli w pokoju, gdzie nas bili. Potem zawieźli na policję, gdzie musieliśmy składać zeznania, dlaczego protestowaliśmy. Na dwa tygodnie zamknęli nas w izolatce. Cały czas mam traumę, nie mogę dojść do siebie po tym, co się stało”.

Drugi powiedział: „Nie mogę nic opowiedzieć, bo jestem w niebezpieczeństwie. Madam, przecież wiesz, że zawsze może być gorzej... Jest mi tu dobrze, dostaję dobre jedzenie, nikt nas nie bije. Jest wspaniale! Narzekać już nie będę”.