Show Menu
True Story Award 2019
Honorable Mention

Więżniowie czwartego piętra

Nie wyjdą na ulice, bo od lat nie wychodzą z domu w ogóle.

Większość kubków w kuchni nie ma ucha. Często zapomina, że coś trzyma w ręce i wtedy kubek spada. Kiedy chce wypić herbatę w pokoju, najpierw bierze pusty i stawia go na stole. Potem wraca do kuchni, wlewa wrzątek do termosu, termos wiesza na balkoniku i idzie do pokoju. Sił zostaje tylko tyle, by usiąść i włączyć Na dobre i na złe.

– Widzę, co się dzieje. Ostatnio upuściłam czajnik. Woda była już zimna, a gdyby był wrzątek, tobym się poparzyła. No i nie mam już czajnika. Czasem tak się czuję przytłoczona tym wszystkim, że biorę książkę, przeczytam trzy linijki i oczy mi się zamykają.
Obok leżą Wyznania św. Augustyna i tygodniki „Niedziela”.

Danuta ma 75 lat, szczupłe dłonie, przezroczyste paznokcie i białe włosy upięte w kok jak u baletnicy. Jest tak drobna, że gdy siedzi za stołem, ten wydaje się ogromny. Wszystko wokół wydaje się większe, jedynie obrazek na ścianie przedstawiający ostatnią wieczerzę jest mikroskopijny, aż trudno dopatrzyć się na nim Jezusa wciśniętego pomiędzy apostołów.
Na tle białych ścian jej mieszkania każdy kolor sprawia wrażenie mocniejszego. Liliowy sweter Danuty niemal razi. Farba odpadająca z metalowego balkonika za jej plecami jest intensywnie niebieska. Kolor zielono-czerwonej sukienki anioła przyciąga uwagę. Figurkę dostali sąsiedzi od ciotki z Ameryki, ale im się nie spodobała, więc oddali Danucie. Przyjęła ją tak samo jak starość.

– Nie można robić z siebie cierpiętnika. Stany roszczeniowe do świata nic nie dają – mówi.
Kiedy ostatni raz samodzielnie wyszła z domu? Pięć lat temu? Już wtedy nie wiedziała, co trzeszczało bardziej: schody, po których zsuwała się z czwartego piętra, czy jej kości. Nic dziwnego, są prawie równolatkami.

Dozorca na parterze przechowywał jej wózek. Z siodełkiem. Ważył trzydzieści siedem kilo. Chwytała go obiema rękami i pchała do najbliższego sklepu. Czasem ktoś zapytał, czy pomóc. Ale jak na takie pytanie odpowiedzieć pędzącemu człowiekowi? A z perspektywy wózka z siodełkiem każdy jest taki. Robiła zakupy i szła z powrotem. To jakby zdrowy człowiek miał wejść z mlekiem i bułkami na Kasprowy Wierch. Zresztą na ścianie w mieszkaniu Danuty wisi wyblakły plakat z ośnieżonymi szczytami i skandynawskimi fiordami, a obok zdjęcie babci w stroju huculskim z wakacji w Karpatach. Lubiła góry.
Danuta już nie wychodzi. O takich jak ona mówi się: więźniowie czwartego piętra. Utknęli w mieszkaniach w blokach i domach bez wind. Nie upominają się o swoje prawa, bo nie wierzą, że jakiekolwiek mają. Najwięcej mogą powiedzieć o nich pracownicy opieki społecznej, bo to do nich dzwonią i mówią na przykład tak:

– Nie dam rady już wyjść do sklepu. Ja jestem za wysoko, a on za nisko.

Danuta po pomoc zgłosiła się sama. Powiedziała, że ma osteoporozę, przeszła raka macicy, zdiagnozowano u niej zanik mięśni i jest świadoma tego, że będzie coraz gorzej. Po telefonie przyszła do niej pracownica socjalna. Cel wizyty był prosty: ustalić plan opieki, żeby starsza kobieta jak najdłużej mogła mieszkać we własnym mieszkaniu. Umówiły się, że trzy razy w tygodniu będą odwiedzać Danutę opiekunki, które w jej imieniu odbiorą korespondencję z poczty, zrobią zakupy, odkurzą, nastawią pranie, a jak będzie trzeba, to umyją głowę, nakarmią i przewiną. Jednym z pierwszych zadań opiekunki Danuty była wizyta w przychodni i przyniesienie zaświadczenia o stanie jej zdrowia.

Recepcjonistka: – Ta pani sama musi przyjść.

Opiekunka: – Ona nie wychodzi z domu.

Recepcjonistka: – To ktoś z rodziny.

Opiekunka: – Ona nie ma rodziny.

Recepcjonistka (oburzona): – Co to znaczy, że ona nie ma rodziny?!

– Czy to aż takie dziwne? – Danuta jednocześnie broni swojego prawa do samotności i usprawiedliwia się. – Nie wyszłam za mąż, nie mam dzieci, dalsza rodzina jest rozsiana gdzieś po Polsce. Nie jestem jedyna taka na świecie.

Urodziła się dwa lata przez wybuchem powstania warszawskiego. Jej kamienica nie ocalała. Do lat siedemdziesiątych mieszkała z rodzicami i babcią na obrzeżach Warszawy. Nie mieli ani łazienki, ani gazu. Jedynym luksusem była zimna woda. Kiedy zmarł ojciec, a babcia potrzebowała coraz większej opieki, wprowadziły się we trzy do kamienicy, mieszka w niej do dziś.

Pracowała w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, potem w Zakładach Maszyn Elektrycznych „Wamel”, Urzędzie Skarbowym i w Powszechnej Kasie Oszczędności. Ma doświadczenie w traceniu: najpierw mamy i babci, później pracy. W końcu zaczęła tracić czucie w nogach. Kłopoty z chodzeniem zaczęły się w 2000 roku. Zwyrodnienie. Czekała na operację stawów biodrowych, ale ostatecznie ortopeda odmówił, twierdząc, że niepotrzebna. Teraz można już tylko uśmierzać ból.

Jest chora i sama. Na spacer może pójść na balkon, bo nie ma nikogo, komu zależałoby, by znieść ją z czwartego piętra i zawieźć do parku. Na miejsce w sanatorium czekała dwa lata, a gdy je dostała, nie była w stanie sama dojechać do ośrodka, więc zrezygnowała. Balkonik niedawno zaciął się w kuchni, pchnęła go raz, drugi, kółko puściło, balkonik pojechał, ona upadła. Przeczołgała się do pokoju, podpełzła do telefonu, ale nie miała do kogo zadzwonić, więc sama dwie godziny wspinała się na tapczan.

Miesiąc temu zdecydowała się na wyprowadzkę ze swojego więzienia. Próbuje ją teraz w myślach oswoić. Myśli o niej tak, jakby to był wyjazd na wczasy. Gdy się jedzie na miesiąc, trzeba wiele rzeczy spakować, ale jeszcze więcej zostawić. Tym razem jedzie trochę inaczej. Będzie mogła zabrać komódkę z ciemnego drewna i swój stary fotel. Żyrandol komuś odda, bo ona z tych wczasów już nie wróci. Złożyła podanie o przeniesienie do domu pomocy społecznej.

– Każdy organizm się starzeje. Trzeba się z tym pogodzić, skoro nie ma innego wyjścia. Jestem głęboko wierząca i wiem, że nie tylko przyjemność jest dla człowieka. Wszystko jest dla człowieka.

Drewniane schody i seledynowe poręcze. Na trzecim piętrze wiszą obrazki kotków i krokusów. Na drugim zaś wlepka z napisem „Czekamy na wolność”. Nie wiadomo, czy zauważy ją, kiedy będzie wychodzić z domu po raz ostatni. 

Warszawa starzeje się, co dziesiąty mieszkaniec ma co najmniej siedemdziesiąt lat. Pomoc może znaleźć w jednym z osiemnastu Ośrodków Pomocy Społecznej. Gdy nie jest już w stanie mieszkać samodzielnie, może starać się o miejsce w czternastu domach pomocy społecznej (w tym siedmiu dla osób przewlekle chorych).

Warszawskie Biuro Pomocy i Projektów Społecznych pod koniec sierpnia zakończyło rekrutację do dwuletniego projektu „Z@opiekowani”. Seniorzy, którzy do tej pory nie korzystali z usług opiekuńczych, w ramach niego zaczęli. Zostali też objęci teleopieką. Każdy uczestnik dostał urządzenie, które sprawdza temperaturę jego ciała, mierzy rytm serca i wszczyna alarm w centrali, gdy dzieje się coś złego. Senior w każdej chwili może wcisnąć przycisk alarmowy i wezwać pomoc. Będzie to kosztowało 977 tysięcy złotych.

W Poznaniu z teleopieki korzysta już ponad 250 osób, docelowo ma być objętych nią 550 samotnych schorowanych osób. Program „Z@opiekowani” przeznaczony jest dla czterdziestu mieszkańców stolicy. Tych, którzy przekroczyli siedemdziesiątkę, jest ponad dwieście trzydzieści tysięcy.

Irena w ośrodku pomocy społecznej pracuje dwadzieścia jeden lat. Poprosiła o anonimowość.
Zanim zacznie opowiadać, prowadzi mnie do Alicji, seniorki, która od pięćdziesięciu dziewięciu lat mieszka na drugim piętrze bloku. W tym roku, razem z niepodległą Polską, Alicja będzie obchodziła setne urodziny.

Ma w uszach srebrne kolczyki, na palcu pierścionek ze szlachetnym kamieniem, na szyi jedwabną apaszkę w kolorach letniej łąki. Siedzi przy stole niczym dostojna cesarzowa.

– No i co, że nie wychodzę? Tysiące ludzi nie wychodzi. Moje sąsiadki już nie żyją, ale też nie wychodziły, choć młodsze były. Od kiedy? Nie pamiętam. Sześć lat temu opiekunka chciała mnie sprowadzić po schodach, ale nie dała rady i wciągnęła z powrotem. I tak zostałam. Miałam w międzyczasie dwa udary, jeden słabiutki, a drugi porządny. Sanitariusze zawieźli mnie do szpitala. Mogłam tam dłużej zostać, ale powiem szczerze: wolałam jak najszybciej wrócić do siebie. Co robię w ciągu dnia? Wstaję o czwartej trzydzieści. Myję się, ścielę łóżko, modlę, rozwiązuję krzyżówkę, czytam „Przegląd”, „Angorę” i „Newsweeka”. Przychodzi pani Basia, opiekunka. Poza tym wyglądam oknem. O, tu mam kort tenisowy i park. Jak zakwitną lipy i jaśminy, to czuć. Dawniej były w nim zające i cietrzewie, ale już nie ma. Czasami wstaję i wychodzę aż na klatkę schodową, żeby innym oknem wyjrzeć. Ptaszki do mnie przylatują. Sikoreczki, nieraz dzięcioły. Wyrzucam im słoninkę. Synowa wpadnie, syn zadzwoni.

– To jest jednak dobra sytuacja, pani ma rodzinę – szepcze mi na ucho Irena.

Na komodzie zdjęcia: osobno w ramce kilka matki, osobno kilka ojca z wąsem. Syn, synowa. Pośrodku jedyne kolorowe: ze ślubu wnuka.

 

– Mój wnuczek to już dorosły mężczyzna. Nie byłam nawet na jego ślubie, a na dniach urodzi mu się córka. Ma kredyt na dom pod Warszawą, więc rzadko przyjeżdża. Oczywiście, że chętnie bym zobaczyła, jak się urządzili. Ich dom widziałam tylko na zdjęciach. Przecież nie będę prosić, żeby mnie znosili. Tak, mają samochód, nawet dwa. To młodzi ludzie, im nawet do głowy nie przyjdzie, że ja bym chciała wyjść. Pani Basia stale mnie buntuje: „Powinna pani żądać i wymagać. Wnuczek to wielki chłop, może na rękach panią znieść”. Proszę pani, gdzież bym ja mogła powiedzieć, że muszę wyjść?! Jakżeby to wyglądało, żebym ja się wpraszała! – unosi się. – Oczywiście, że wszystkie święta spędzam z rodziną. Wigilię mamy 23 grudnia, a Wielkanoc robimy w Wielką Sobotę. Jak to dlaczego?! Przecież oni następnego dnia muszą u siebie! Irena wzdycha.

– Mogłabym mieszkać w pokoiku u syna, ale to krępujące. Przez jakiś czas miałam okropną biegunkę. Prałam po sobie i szorowałam. Wolę być u siebie, bo u nich mimo wszystko jestem obca. Oby tylko spokojnie umrzeć, nikomu nie zawadzać… Bo to jest okropne, jak człowieka nie chcą, a człowiek jeszcze żyje. I jest świadomy. A przecież nigdy nie wiadomo, czy człowieka nie rozłoży i nie będzie leżał. Tego najbardziej się obawiam. Mam zakrzepicę. W każdej chwili mogę, no…

Wychodzimy.

– Zauważyła pani, że nie buntuje się na swój los? – pyta Irena jeszcze na klatce schodowej. – To typowe. Starsze osoby mają zakodowane, że taka jest kolej rzeczy. Zresztą komu one ten bunt przekażą? Co im da? Mieszkanie ma zapisane na wnuka, on powinien o nią zadbać. Znosić. Albo zamienić mieszkanie i przenieść na parter, by mogła wyjść. Ona tylko o nim myśli, nie o sobie. Proszę mi wierzyć, starsi ludzie naprawdę nie są nikomu potrzebni.

Siadamy na ławce w parku, który w czerwcu pachnie jaśminami. Irena skarży się na firmy zewnętrzne, które na zlecenie opieki społecznej zajmują się osobami starszymi. Nie istnieją jasno określone wymagania, jakie kryteria ma spełniać opiekun. Wymagane jest co najmniej wykształcenie podstawowe. Firmy startują do przetargów, w których najważniejszym warunkiem jest cena. Ośrodek pomocy społecznej płaci takiej firmie na przykład osiemnaście złotych za godzinę pracy opiekunki. Ta dostaje z tego około sześciu złotych, na umowie cywilnoprawnej.
Rok temu Tomasz Pactwa, dyrektor Biura Pomocy i Projektów Społecznych w Urzędzie Miasta otwarcie przyznał w wywiadzie dla stołecznego dodatku „Gazety Wyborczej”, że „usługi opiekuńcze to najsłabszy punkt w systemie pomocy społecznej”. Dlatego w maju 2017 roku ratusz stworzył Centrum Usług Społecznych (CUS) „Społeczna Warszawa”, które opracowało jednolite standardy pracy opiekunów osób starszych i ma kontrolować, czy są realizowane. Wejdą w życie 1 lutego 2018 roku. Od tego dnia każdy opiekun będzie musiał ukończyć specjalny kurs doszkalający, zorganizowany przez CUS czy też  przestrzegać kodeksu etycznego, nakazującego między innymi zwracanie się do osoby starszej per pan lub pani. Zatrudniony zostanie na umowę o pracę.

– Często nie dajemy rady z opiekunkami – wyjaśnia Irena. – Przykład: wiem, że opiekunka ma być u seniorki od ósmej do dziesiątej. Przychodzę o dziewiątej, jej nie ma. Seniorka mówi: „Była, wszystko zrobiła”. Lecę do następnego klienta, a tam to samo: „Była, przyniosła zakupy, to mi wystarczyło”. Idę dalej, a tam: „Już poszła”. Klienci kryją opiekunów, bo się boją. W końcu to często jedyny człowiek, który do nich przychodzi. Oczywiście zdarzają się opiekunki oddane i rzetelne, ale to wyjątek. Do tej pracy trafiają osoby przypadkowe, nieraz poranione przez życie. Kilka razy zapytałam opiekunkę: „Czy miała pani szkolenie?”. Odpowiedź zawsze jest taka sama: „Nie, żadnego”. Ministerstwo [Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej − przyp. aut.] powinno zrozumieć, że opiekunka jest najważniejsza w całym systemie opieki nad starszymi osobami. To musi być osoba wykwalifikowana i odpowiednio wynagradzana. Przez dwadzieścia siedem lat istnienia naszego Ośrodka Pomocy Społecznej nikt nie zainteresował się tym, jak wyglądają te usługi. Czy teleopieka to właściwe rozwiązanie? „Przycisk życia” nie zastąpi dobrego, wrażliwego opiekuna i sprawnej służby zdrowia. Naprawdę nie stać nas na to, by zadbać o najstarszych mieszkańców? Gasną w czterech ścianach.

W biurze pomocy i Projektów Społecznych przeglądam kilka numerów magazynu „Głos Seniora”. Jest współfinansowany przez Rządowy Program na rzecz Aktywności Społecznej Osób Starszych na lata 2014–2020. Program ma poprawić jakość życia starszych osób poprzez aktywność. Mobilizować. „Głos Seniora” właśnie to robi: zachęca starszych do korzystania z życia. Stałymi rubrykami są „Stylowa seniorka” i „Senior działkowiec”. W każdym numerze jest też informacja, jak zadbać o zdrowie, by kiedyś wnuki mogły powiedzieć: „Dziadkowie żyli długo i aktywnie”. Czytam wywiad z DJ Wiką – urodzoną w 1938 roku Wirginią Szmyt, najstarszą didżejką w Polsce i ikoną aktywnych seniorów. Zapytana o to, jak nie dopuścić do depresji, odpowiada, że najważniejszy jest ruch: „Mam takie okresy, że mi się nic nie chce, że najchętniej bym została w domu, ale jest ta świadomość, że jak zostanę dwa czy trzy dni, to zostanę na zawsze. Moim sposobem jest wymuszanie na sobie aktywności, wychodzenie z domu – można wyjść do miasta, do kina, do klubu seniora”.

Raport Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych (placówka naukowo-badawcza nadzorowana przez Ministerstwo) z 2012 roku na temat sytuacji osób starszych w Polsce zwraca uwagę, że powiązanie pomyślnego starzenia się ze sprawnością fizyczną może wykluczać osoby, które zdrowe i samodzielne nie są: „Nastawienie na aktywne starzenie (…) może tworzyć fałszywy i zbyt pozytywny wzorzec starości, pozbawionej chorób i niewiele różniącej się od aktywności wieku średniego, co dla wielu seniorów jest nieosiągalne”.
„Głos Seniora” na czwarte nie dociera.

Joanna Mielczarek od trzynastu lat przygląda się starości. Patrzy na nią w każdy piątek, kiedy jako wolontariuszka odwiedza osiemdziesięcioletnią Marię. I w pozostałe dni, gdy kieruje Stowarzyszeniem „mali bracia Ubogich” (działa w Warszawie, Lublinie i Poznaniu). W 2013 roku uruchomiono telefon zaufania dla seniorów, działa dwanaście godzin w tygodniu. Każdego dnia dzwoni kilkanaście razy. Często również w nocy, kiedy w biurze nikogo nie ma. Starsze osoby nagrywają się na sekretarkę. Mówią, że są samotne. Że chcą mieć przyjaciela. Pójść z kimś na spacer. Organizacja wysyła do takiego seniora koordynatora wolontariatu, który pyta między innymi, jak starsza osoba wyobraża sobie wolontariusza. A wolontariuszy, których tygodniowo zgłasza się około dwudziestu, o obraz osoby starszej.

– Wielu opowiada o popularnym w Polsce stereotypie ciepłej, starszej pani, która siedzi w kapcioszkach na fotelu, przykryta kocykiem, tuląca się do kotka. Ale to człowiek z krwi i kości, który ma lepsze i gorsze dni – mówi Joanna. A ich stowarzyszeniu chodzi o to, żeby między wolontariuszem a seniorem zaiskrzyło, żeby relacja przetrwała lata.

Jak jej z Marią, która mieszka na szóstym piętrze. W tym bloku jest winda, ale staje na wysokim parterze. Podopieczna Joanny nogi ma wprawdzie sprawne, ale oczy nie. Wzrok traciła stopniowo, teraz nie widzi już wcale. Wprawdzie Joanna nauczyła ją, który przycisk ma wcisnąć w windzie, gdzie jest poręcz, gdzie zaczynają się i kończą schody i jak dojść do sklepu, ale Maria nie umie pokonać schodów, które tkwią w niej. Boi się, że ktoś za nią idzie. Stresuje, czy nie opóźnia tego kogoś, którego obecności nie jest pewna. Żeby nie robić problemów sąsiadom, woli nie wychodzić w ogóle. Czeka na piątek i na Joannę.

Przesadza w swej obawie przed sąsiadami? Część seniorów, którymi opiekują się „mali bracia Ubogich”, mieszka na Bielanach i Żoliborzu w pięciopiętrowych blokach bez wind. Schody są tam wyślizgane i niebezpieczne, ale niektórym udaje się zejść i wyjść, choć z trudem.

Stowarzyszenie przed paroma laty pytało sąsiadów, czy zgodzą się, by na półpiętrach ustawić krzesełka. Starsza osoba przysiądzie, odpocznie i pójdzie dalej. Udało się w połowie bloków.

Sąsiedzi mówili: – To niepotrzebne.

Wolontariusze: – Pani Beata mieszka tu od sześćdziesięciu lat.

Sąsiedzi: – No to co? Opiekunka może jej zrobić zakupy. Nie musi wychodzić.

Wolontariusze: – Co państwu szkodzi się zgodzić?

Sąsiedzi: – To nieestetyczne.

Lub: – Od razu będzie widać, że tu mieszkają chorzy ludzie.

A czasami: – Przyjdą i ukradną.

A więc Maria czeka na Joannę.

– Nie chodzi o to, by kupić kartofle – tłumaczy Joanna. – Równie dobrze może to zrobić opiekunka. W kartoflach chodzi o godność. Mam czas, żeby podejść z Marią do każdego produktu, żeby wzięła w dłoń pomidory, dotknęła jabłek i sama podjęła decyzję, które chce kupić.

Potem piją herbatę, czytają korespondencję, omawiają plany na najbliższy tydzień. Joanna regularnie powraca w rozmowie do jednego: najpierw czyta zakres obowiązków opiekunki, a potem pyta, co ta zrobiła w danym tygodniu. Jej podopieczna nieustannie dziwi się temu, co słyszy.

– Opiekunka Marii nie prasuje, bo nie lubi. Nie obiera warzyw, bo nie chce. Nie gotuje, bo nie umie. Zapisuje do lekarza i odkurza, jak wie, że mam przyjść – wylicza Joanna. – Zaobserwowaliśmy, że opiekunka lepiej wypełnia swoje obowiązki, jeśli wie, że do starszej osoby przychodzi wolontariusz. Bo pojawia się ktoś, komu na podopiecznym zależy i kto może się upomnieć o jego prawa. Namawiam, by Maria zapytała, kiedy opiekunka zacznie wypełniać swoje obowiązki. Ale ona boi się, że wtedy się obrazi i będzie jeszcze gorzej. Zresztą ta, która do niej przychodzi, już kiedyś wspomniała, że jedną z podopiecznych przestała odwiedzać, gdy zwrócono jej uwagę.

Syndrom czwartego piętra dotyczy nie tylko Warszawy. Pracownicy socjalni mówią, że podobnie jest też w mniejszych miastach, szczególnie uprzemysłowionych za PRL, do których emigrowali mieszkańcy wsi. Zasiedlali ciasne M-1 i M-2 w pośpiesznie wznoszonych blokach. Teraz mają po siedemdziesiąt lat. Ich dzieci wyprowadziły się i zostali sami. Z raportu opublikowanego w 2012 roku przez Międzynarodowy Instytut Biologii Molekularnej i Komórkowej w Warszawie wynika, że niemal co trzeci wiekowy senior narzeka na bariery architektoniczne, które utrudniają mu wychodzenie z domu. Najczęściej jest to brak windy. Ale mimo to nie chcą zmieniać swojego miejsca zamieszkania. „Na postawy polskich seniorów wciąż silnie oddziałuje kod kulturowy – «starych drzew się nie przesadza»” – podsumowują eksperci.

Na warszawskiej Pradze jest miejsce potocznie nazywane Osiedlem Bezdomnych Kochanków. W 1956 roku robotnicy z czternastu stołecznych zakładów pracy (między innymi Warszawskiej Fabryki Motocykli, Fabryki Samochodów Osobowych i Zakładów Wytwórczych Lamp Elektrycznych im. Róży Luksemburg) założyli największą w Polsce spółdzielnię mieszkaniową i stwierdzili, że zbudują sobie osiedle. „Sztandar Młodych” pisał: „Każdemu uczciwemu, czującemu człowiekowi robi się cieplej na myśl o schronieniu dla bezdomnej miłości, o kącie dla dzieci, przyzwoitym dachu nad głowami Waszych rodziców”. Tym szczerzej o tym kącie pisał, że co czwarty pracownik redakcji cierpiał na brak „godziwego mieszkania”. Nazwa Osiedle Bezdomnych Kochanków niektórym wydawała się zanadto bezpruderyjna, stanęło więc na Osiedlu Młodych. Dwadzieścia osiem budynków (dziewięć mających pięć kondygnacji, pozostałe – trzy) zapełniło się młodymi ludźmi, jeszcze bez dzieci albo z dziećmi małymi jak drzewa, które posadzili na podwórku.

Drzewa wyrosły wysokie, kochankowie się przygarbili. Co piąty mieszkaniec ma ponad osiemdziesiąt lat. Wśród nich Stefan Ciechanowicz, jeden z architektów osiedla, który ciągle tu mieszka.

– Myśmy wychodzili z założenia, że projektujemy nie mieszkania, a życie. Że tu się wprowadzasz i tu umierasz – opowiada.

Mówi, że w planach było wybudowanie przychodni, a obok niej mieszkań przystosowanych dla seniorów.

– Pomysł był prosty: specjalne pokoje, do których osoba starsza mogłaby się przenieść po oddaniu swojego mieszkania. Pozostawałaby w znanym sobie środowisku i była pod opieką lekarza i pielęgniarki. Nic lepszego nie można by sobie wymarzyć, prawda? – pyta Stefan.
Projekt nigdy nie został zrealizowany. Zmieniły się władze spółdzielni, a młodzież nie była zainteresowana, bo nie myślała, że się zestarzeje.

Kością niezgody wśród kochanków stały się windy, a raczej ich brak. O ile w budynkach o trzech kondygnacjach nie ma możliwości zamontowania dźwigów, to już w pięciopiętrowych jest. Zarząd zbadał sprawę: winda kosztuje około trzystu tysięcy złotych, więc każdy mieszkaniec musiałby dopłacać piętnaście złotych miesięcznie Ale ci z niższych budynków podnieśli rwetes, że nie chcą płacić na luksus tych z wyższych. Sześćdziesięciu czterech lokatorów w administracji osiedla złożyło pismo zaczynające się słowami: „Nie wyrażam zgody na montaż wind w punktowcach z funduszu remontowego, czyli funduszu wszystkich członków…” i spółdzielnia na razie z pomysłu się wycofała.

A że osiedle duże, w sprawie wind krążą różne pogłoski.

Kobieta w białej tunice, pięćdziesięciolatka, z niższego budynku: – Kto pani takie bzdury naopowiadał?! Ja bym nie chciała, żeby sąsiadka z czwartego piętra miała windę? Gdzież! – oburza się. – Żeby sobie zapewnić głosy w wyborach na walnym zebraniu, administracja obiecała tym staruszkom windy, po czym się okazało, że nikt nie sprawdził, czy w ogóle jest taka możliwość. Wpuścili ludzi w maliny.

Kobieta z wózeczkiem na zakupy, lat osiemdziesiąt trzy: – Mieszkam tu pięćdziesiąt siedem lat i jak wybierałam mieszkanie, świadomie wzięłam parter z ogródkiem. Byłam w ciąży, miał urodzić się dzidziuś. Jak ktoś kupił potem albo dostał po babci, to czemu ja mam płacić za jego windę?

Mężczyzna, po siedemdziesiątce, z jamnikiem. Wprawdzie jak miał strzaskaną nogę, to przez rok wchodził na trzecie piętro o kulach, ale śpiewa: – W tym jest rzeczy sedno, że jest mi wszystko jedno, już taki jestem zimny drań…

Młoda para wysiada z eleganckiego BMW, na bagażniku naklejka Polski Walczącej i napis „Pamiętamy”. Ona: – Tak, to prawda. Mieszkańcy na walnym zgromadzeniu nie zgodzili się na windy, bo to kosztuje. Nie, nie wiem ile.

– A co mają robić ci starsi, którzy nie mogą wydostać się ze swoich mieszkań? – pytam.

– Nie słyszałam, żeby na tym osiedlu był ktokolwiek, kto z powodu windy nie wychodzi. Raczej nie ma tu takich.

Są.

Najprawdopodobniej pierwsza o windy zaczęła zabiegać Weronika, właścicielka kawalerki na piętrze trzecim. Najpierw poprosiła sąsiadów o zaświadczenia lekarskie, potem włożyła je do koperty i zaniosła do administracji. Koperta była gruba. W segregatorze przechowuje kopie. Pierwsze z brzegu: „Marianna, ur. 1912: masywne zwyrodnienie układu kostno-stawowego, uniemożliwiające samodzielne poruszanie się…”. Drugie: „Romuald, ur. 1935: znaczne upośledzenie sprawności chodu…”. „Bożena, ur. 1935: reumatoidalne zapalenie stawów, zaburzenie równowagi, ostrości wzroku, chodu… ”. W każdym adnotacja: „nie wychodzi”, w niektórych: „konieczna winda”.

Mieszkanie Weroniki jest pełne kwiatów doniczkowych, dekoracyjnych talerzy, figurek. Łazienka po remoncie lśni różowo. Ani grama kurzu. Na stoliku leży książka Zdrowe stawy, lepsze życie.

– Pamiętam pierwszy dzień w tym mieszkaniu. Mieliśmy taboret, mały czeski telewizor i tapczan dwuosobowy. Usiedliśmy na nim z mężem i płakaliśmy pół godziny ze szczęścia. Czy ja zastanawiałam się wtedy, że będę stara i będę miała kłopoty z wchodzeniem? – Weronika płacze, ale szybko wyciera oczy, podnosi podbródek i pewnie mówi: – Grałam w siatkę, tańczyłam. Chłopacy za mną latali jak cholera. Mam skończone siedemdziesiąt siedem lat i nie wiszą mi chomiki, no i energii trochę mam. Jak Zosia z góry mnie zobaczy, to zaczyna całować i prosić o te windy. A ja niewiele mogę pomóc. – Znowu płacze i ponownie po kilku sekundach sobie tego płaczu zabrania. – Idziemy do Zosi, pokażę, jak to wygląda – rozkazuje.

Piętro czwarte. Dwoje starszych ludzi, Zofia i Romuald. On nie wychodzi od czterech lat.
– Przewraca się, poobijany jest. Tak by chciał jeszcze na dół zjechać. Wózek mam, ale co z tego? Nie radzę już sobie. – Zofii drży głos. – Wcześniej mieszkaliśmy w hotelu robotniczym, czworo nas było na dziewięciu metrach. Gdzie dawali mieszkanie, tam wzięłam. A teraz… – Pokazuje zdjęcia córek, zawieszone na ścianie w małym pokoiku obok. – To są moje dzieciątka. Takie córcie miałam, zawsze się śmiejące. Bozia zabrała mi je jedną po drugiej. A mąż chory. – Zofia płacze.

 

Weronika też chlipie, po czym szepcze na boku: – Pani zobaczy, dziewczyna robi, co może, resztkami sił. Mieszkanie sprzątnięte! Od dźwigania opuściła się jej macica i chcieli ją zatrzymać w szpitalu, ale bez niej on by umarł.

– Lekarz powiedział, że na operację za późno, bo mam osiemdziesiąt osiem lat. Muszę odpoczywać. Wychodzę do sklepu, to mówię do męża: „Masz nie podnosić się z fotela. Jak wrócę, to dam ci coś za grzeczność. Kawę albo czekoladkę”.

Schodzimy niżej. Drzwi otwiera osiemdziesięciodwuletnia kobieta o zmęczonych oczach.
– Pani pokaże swoje rączki, sąsiadko! – prosi Weronika. W wykręconych niczym korzenie starego drzewa dłoniach kobieta trzyma ziemniaka. – Mam nieuleczalny gościec i połamany kręgosłup – tłumaczy.

Weronika już idzie dalej. Piętro drugie.

– Pokazuję pani, jak się żyje w bloku bez windy – szczebiocze.

W ciemnym pokoju przed telewizorem siedzi troje starszych ludzi. Na fotelu Maria (sto pięć lat), a na kanapie jej córka Halina z mężem Tadeuszem (oboje ponad siedemdziesiąt).

Tadeusz: – Marnie się żyje. To mieszkanie zmieniło się już w dom starców.

Halina: – Mama z balkonikiem to tylko do łazienki i z powrotem na fotel, a jeszcze pięć lat temu była z nami na działce. Potem się przewróciła, wszczepili jej endoprotezę. Od tego czasu nie wychodzi. Ile razy do mnie mówi: „Poszłabym chociaż do apteki z tobą…”.

Tadeusz: – W młodości budowaliśmy tę drogę za oknem. My, proszę pani, jesteśmy już historyczni.

Jeszcze niżej.

– Sąsiadka spod siódemki nie otworzy, bo jest po kolejnej operacji kręgosłupa. – Weronika dzwoni do mieszkania obok. Przez dłuższą chwilę odpowiada jej cisza. Wreszcie otwiera starsza kobieta, która na nasz widok z zakłopotaniem wygładza spódnicę i poprawia koszulkę. Z trudem stoi.

– Ciężko się chodzi – przeprasza i więcej nic nie mówi.

Weronika żegna się ze mną:

– Płakać się chce, jak się nas ogląda, prawda? Ja sama miałam rwę kulszową, mam dyskopatię kręgosłupa. Lekarz zabronił nosić więcej niż dwa kilo. Na zakupy biorę swoją karetę, a potem ciągnę na górę schodek po schodku. Jak już wejdę do siebie, to jestem cała mokra. O, takie jest życie starych ludzi. Tragiczne.

Nie wszędzie. Jest w Warszawie mieszkanie, w którym można zobaczyć starość w jaśniejszych kolorach. Dokładnie w białym i błękitnym. Znajduje się na piątym piętrze w bloku z windą. Na zamkniętym podwórku z ochroną rośnie równo przystrzyżona trawa i kilka krzaków hortensji. Para architektów, Jan i Agnieszka Cieślowie, kupiła i zaprojektowała ten lokal z myślą o starzejących się rodzicach, którzy lubią morze, stąd błękit i biel na ścianach oraz zdjęcia z ich nadmorskich wakacji. Ale na razie rodzice mają się dobrze i o przeprowadzce ani myślą.

– Zrobiliśmy błąd. Marketingowy. Powiedzieliśmy, że to mieszkanie na starość – opowiada Jan Cieśla. Stoi więc puste. Ale można się umówić, przyjść i obejrzeć:

Fotel (nazywany przez architektów Centrum Dowodzenia Światem). Wystarczy lekko odepchnąć się stopą od podłogi i już sunie. Lub wcisnąć guzik i nogi się unoszą, niczym na leżaku na plaży, z czasów, gdy się lubiło prażyć na słońcu.

Kanapę. Młodzi siadają bezwiednie, starzy opadają bezwładnie. W tym meblu nie zapadną się, nie uderzą głową, a wstaną z łatwością.

Łazienkę. Nie ma w niej wanny ani brodzika, tylko krzesełko zamontowane na ścianie, a przy nim prysznic. Kotara z tkaniny obciążonej na dole, żeby się nie przyklejała do mokrego ciała. Podłoga podgrzewana, by szybko schła i trudniej było się na niej potknąć. A nawet jeśli nogi zawiodą, to można złapać za kotarę, która zadziała jak system ABS w samochodzie. Będzie hamowała, stopniowo zrywając się z listwy i spowalniając upadek.

Sedes. Równie wygodny co fotel z salonu, tyle że jeździć się nie da. W podłokietnikach ma przyciski. Pierwszym spuszcza się wodę. Drugi uruchamia bidet z ciepłą wodą, trzeci osuszający wietrzyk. Czwarty włącza pochłaniacz nieprzyjemnych zapachów.

Kuchnię. Blat można dowolnie obniżyć. Szafki po wciśnięciu guzika otwierają się.

Przedpokój. Na tyle duży, że nawet na wózku można elegancko przywitać gościa.

Drzwi. Zamiast judasza kamera i ekran.

Sypialnię. A w niej materac, który dostosowuje się do temperatury ciała. Stolik nocny z miejscem na telefon komórkowy, który ładuje się w sposób bezprzewodowy. Programowane zasłony otwierają się wraz ze słońcem. Oświetlenie zmienia się w zależności od pory dnia: im bliżej wieczoru, tym cieplejsze, kojące do snu.

Przychodzą do tego mieszkania deweloperzy, zaglądają emeryci, wpadają pracownicy socjalni. Patrzą, dotykają i pytają: „A ile to kosztuje?”. Fotel, z którego można rządzić światem: osiem tysięcy dziewięćset złotych. Łóżko z materacem: siedem sześćset. Krzesełko prysznicowe: cztery.

– Nie musimy od razu wprowadzać wszystkich ulepszeń. Ale chcemy pokazać, że najlepszym sposobem na zdrową starość jest samodzielne mieszkanie jak najdłużej – tłumaczy Jan Cieśla.

– W takim mieszkaniu to możliwe. Drogie? Dom opieki w Warszawie to około pięć tysięcy miesięcznie.

I dodaje, że po sześćdziesiątym piątym roku życia każda przeprowadzka jest szokiem. Dlatego Wzorcowe Mieszkanie Seniora, jak Cieśla oficjalnie nazywa lokal, jest skierowane do tych, którzy są jeszcze młodymi seniorami albo mają świadomość, że starość zaraz przyjdzie.

– Tak urządzajmy swoje mieszkanie, żeby dłużej pozostać samodzielnymi. Wówczas nasze poczucie godności nie będzie zagrożone. Chwila, w której zaczynamy być obsługiwani, jest początkiem równi pochyłej. Oczywiście należy ratować więźniów czwartego piętra, tyle że oni już wpadli w tę matnię – kończy Cieśla.

Halina, lat osiemdziesiąt sześć, o Wzorcowym Mieszkaniu Seniora nie słyszała. Pół wieku pracowała w księgarni na Politechnice Warszawskiej, a po przejściu na emeryturę wciąż regularnie spotykała się ze swoimi koleżankami z pracy. Od dwóch lat one nie są w stanie już jej odwiedzać, bo mieszka za wysoko. Na czwartym. Z tego powodu Halina ciągle kłóci się z mężem. Choć ten nie żyje od dwudziestu ośmiu lat.

– Jak dostaliśmy mieszkanie, to mówię do niego: „Józek, a co będzie, jak się zestarzejemy?”. A on: „Co się martwisz. Bliżej emerytury mieszkanie się zamieni”. Ale on zmarł i nic go nie obchodzi, że ja tak się męczę. Nieraz patrzę na zdjęcie i wymyślam mu: „I co, ty sobie tam spokojnie leżysz, a mnie jest tak trudno już wchodzić!” – mówi cicho, ale wojowniczo. – Warszawa po powstaniu to była masa gruzu, z której wystawały kikuty domów. Wychodziło się na ulicę i płakało. Ludzie mieszkali w suterenach. Mieliśmy tylko wodę i światło. A tu gaz, centralne ogrzewanie, ubikacja. Coś niesamowitego.

Ręce jej drżą, porusza się z trudem, ale układa na stole serwetki w biało-czerwone zygzaki, stawia talerzyki, poprawia filiżanki. Bardzo starannie rozkłada ciastka. „Widelczyk”, „łyżeczka”. Patrząc na Halinę, też mam ochotę zdrabniać. Że jej biały sweterek ma kołnierzyk i guziczki.

Po śmierci męża postanowiła zrobić to, do czego zachęcają twórcy Wzorcowego Mieszkania Seniora, czyli przygotować się do starości. Wymieniła terakotę (bo łatwiejsza w utrzymaniu czystości), okna (wstawiła plastikowe, których nie trzeba rozkręcać podczas mycia) i wannę (na niższą).

– Nie myślałam jednak, że tak będzie mnie bolał kręgosłup… – Płacze. I sili się na żart: – Po wojnie nie mogłam się kąpać w domu, bo nie miałam wanny. A dzisiaj mam wannę, ale nie mogę się kąpać, bo nie mogę do niej wejść. – Teraz by chętnie mieszkanie odnowiła, ale nie ma gdzie się wyprowadzić na czas remontu.

– Dlaczego nie zamieniła pani mieszkania na takie na parterze? – pytam.

Halina milczy przez dłuższą chwilę.

– Nie sądziłam, że będę tyle lat żyć po śmierci męża. Byłam tak załamana, że wydawało mi się, że najlepiej będzie, jak też odejdę. Ale nie odeszłam i teraz to nie takie łatwe. Z kim się zamienić? Nikt, kto ma lepsze, nie pójdzie na czwarte piętro.

Przynosi zeszyt, gdzie wpisuje wizyty u lekarzy. Kilka lat do przodu. Co miesiąc po sześć, siedem. Każdy miesiąc wykaligrafowany na osobnej kartce. Miała operowane obie dłonie, ma chory kręgosłup, jest po mastektomii, od pięciu lat jeździ na tak zwaną blokadę bólu, która polega na znieczuleniu nerwów. Wtedy przez jakiś czas mniej boli.

Kiedy mówi, że nie daje rady dojść do komunikacji miejskiej i musi taksówką, co jest dla niej olbrzymim wydatkiem, to zaczyna płakać. I zaraz przeprasza.

– Najgorsze choroby to pół biedy w porównaniu z tym, jak wygląda wojna – mówi. Miała ośmiu braci i trzy siostry. Nie żyją, ona była najmłodsza. – Proszę pani, jakby wszystko było okej i człowiek się dobrze czuł, toby chciał żyć tysiąc lat. Musi wszystko wysiadać, żeby nie mieć chęci do życia.

Z programu warszawskich Dni Seniora, które odbyły się we wrześniu 2017 roku (dziesięć dni, trzysta sześćdziesiąt wydarzeń w niemal stu pięćdziesięciu miejscach w Warszawie):

Warsztaty kaligrafii japońskiej.

Smartfon bez tajemnic – indywidualne zajęcia komputerowe.

Dancingowy wieczorek z seniorem. Wejście za free!!!

M jak motywacja – warsztaty dla tych, którzy chcą dojść do celu.

– Nieraz zdarza się, że nasi wolontariusze są starsi od swoich podopiecznych – mówi Joanna Mielczarek ze Stowarzyszenia „mali bracia Ubogich”. – Energiczni zdrowi seniorzy opiekują się tymi mniej sprawnymi, bo doskonale rozumieją, czym dla starszego człowieka może być poczucie osamotnienia albo bezsens życia. Zresztą wiele starszych osób ma depresję, ale do psychiatry w życiu nie pójdzie.
Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w 2016 roku 646 Polaków w wieku siedemdziesięciu lub więcej lat sobie to życie odebrało.